piątek, 11 sierpnia 2017

Rozdział pierwszy

A/N: Wszystkie partie dialogowe zapisane kursywą są wypowiadane w języku gaelickim szkockim.

Trzykrotne uderzenie w lakierowane drewno. Pokonanie oporu, jaki stawia klamka. Głośne skrzypnięcie rozdzierające ciszę.
– Pan Caradoc Dearborn?
Skinięcie głową. Uścisk dłoni ponad biurkiem. Na Merlina, cóż za martwa ryba. W dodatku mokra. Powstrzymywane z całych sił skrzywienie ust.
– Dobrze, dobrze… Nazywam się Wallace Anderson. No już, niech pan siada.
Zapadnięcie się w fotelu, zdecydowanie bardziej niż to stosowne. Wątpliwość przebiegająca przez myśl, czy aby ten cały Anderson nie czerpie przyjemności z torturowania swoich petentów sprężynami wbijającymi się w określone części ciała. Może to po to, by szybciej wyszli. Co nadal nie najlepiej świadczy o kimś znajdującym się na stanowisku stworzonym, by pomagać innym. Przełknięcie śliny, żeby jakkolwiek zwilżyć gardło. Ukradkowe wytarcie dłoni pod biurkiem o materiał spodni. Długie wciągnięcie przepełnionego kurzem powietrza do płuc.
– Zobaczmy… – Anderson wyraźnie przeciąga sylaby, wypowiadając każde słowo z lekkim mlaśnięciem. Dobrze, że na tych krzaczastych wąsach nie osadzają mu się kropelki śliny. Długa cisza, oczy w oprawce krzaczastych brwi, o wiele gęstszych niż nakazuje przyzwoitość, nieśpiesznie poruszały się po od prawej do lewej, od prawej do lewej. – Hm… Wybitny z obrony przed czarną magią i z historii magii. To chyba… – urywa. Odkłada podanie na blat i masuje sobie podbródek, mrużąc oczy. – …dość rzadko spotykany wynik.
– Jedyny taki w tym stuleciu, tak – podpowiadam mu, nim zdążę ugryźć się w język. Jeszcze pomyśli, że się przechwalam.
– Do tego powyżej oczekiwań z eliksirów, zaklęć, transmutacji i zielarstwa… – Drapie się po policzku. – Bardzo ładne wyniki. – Sięga do szuflady, jednak w połowie czynności zmienia zdanie, po czym splata dłonie na blacie biurka. – Myślę, że coś się dla pana znajdzie. – Anderson podnosi wzrok. Dałbym sobie rękę uciąć, że gdzieś pod tym wąsem się uśmiecha. Tyle tylko, że w jego oczach kryje się coś złośliwego.
Tak, tego się można było spodziewać. Jak zwykle los kopnie cię w dupę, frajerze. Naprawdę, mało miałeś niepowodzeń w tym tygodniu, naprawdę?  
– Proszę za mną. – Anderson wstaje z miejsca, poprawia marynarkę opiętą na obfitym brzuchu i otwiera przed nim drzwi.
Do nowego życia.
Zgniję w tej robocie – stwierdzam z bólem, gdy tylko przekraczam z trudem próg mieszkania. Odpowiada mi jedynie głucha cisza. Wzdycham, opierając się o drzwi, które zatrzaskują się z głośnym kliknięciem. – To wołanie o pomoc musiało będzie jeszcze trochę poczekać…
Odpycham nogą pudło, z którego wysypują się ubrania i które w zupełnie niezrozumiały sposób zdołało zabarykadować drzwi od środka. Wywracam oczami i zaklęciem umieszczam wszystkie części garderoby z powrotem w kartonie. I bez tego bałaganu cholernie mało tu miejsca. Ledwo da się przecisnąć do kuchni.
Spoglądam na zegarek – wskazuje dopiero pierwszą. Ciężko wydycham powietrze z płuc, zrzucając ze stóp eleganckie buty. Mam tak bardzo dość tego dnia, tego tygodnia, tego życia. Chociaż nie, w gruncie rzeczy życie czasami bywa całkiem w porządku. Jeśli nie liczyć bycia życiowym przegrywem.
Czemu tu jest aż tak gorąco?
Ściągam elegancką, zdecydowanie zbyt ciepłą szatę ruchem, który przeogromnie chciałbym móc nazwać zgrabnym, do takich jednak z całą pewnością się nie zalicza. Szczególnie że podczas walki z zapięciem materiał owija się wokół głowy i przez to udaje mi się wpaść na szafkę w przedpokoju, z której w efekcie coś spada. A po tym następuje wyraźny dźwięk tłuczonego szkła. Mam tylko nadzieję, że los nie sprawi, że za moment wdepnę w odłamki.
Kiedy wreszcie udaje mi się wyplątać z tej farsy, w jaką własnoręcznie się wpakowałem, odwieszam szatę na kołku obok drzwi i podwijam rękawy koszuli. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że to dziwne, ale nie sądzę, abym kiedykolwiek zdołał się przemóc do tego, by zakładać szatę na gołe ciało. Siedem lat w Hogwarcie ani trochę nie zmniejszyło mojego przywiązania do spodni jako naturalnego wyboru dolnej części ubioru.
Macham różdżką, otwierając tym samym wszystkie okna w mieszkaniu. Niewiele to jednak zmienia – do środka nie wpada żaden orzeźwiający podmuch, wręcz przeciwnie – gorące, nagrzane od dachówek powietrze. Pogoda za oknem nie daje ukojenia, żar leje się z nieba, a powietrze stoi, gęste i wilgotne, zwiastując nadchodzącą burzę. Ot, uroki najgorętszego lata w historii Londynu. W takich momentach tylko mocniej tęsknię za zielenią Szkocji.
Podnoszę z ziemi ramkę, zaklęciem sklejając na powrót fragmenty szybki. Uśmiecham się na samo wspomnienie, zastanawiając się, jak Samhain się teraz czuje. Ciekawe, czy tęskni równie mocno, jak ja? Sokół, jakby usłyszał moje myśli, otwiera szeroko dziób i zamaszyście macha skrzydłami, zupełnie jakby szykował się do lotu. Caradoc ze zdjęcia patrzy na niego uważnie, z ciekawością i lekkim podenerwowaniem maskowanym uśmiechem, po czym wyrzuca ubraną w skórzaną rękawicę dłoń w górę, pozwalając Samhainowi wzbić się ku niebu. I choć na chwilę znika z zasięgu wzroku, obaj wiemy, że w końcu wróci.
Szkocja miała pewne niezaprzeczalne plusy, ale doskonale rozumiem, że teraz należymy do tego świata. Że spędzenie całego życia na farmie to nie do końca to, o czym marzymy. Że choć to element naszego dziedzictwa, to nie to, co jest nam pisane.
Przeciskam się bokiem między ścianą korytarza a stertą nierozpakowanych jeszcze pudeł. Powoli, uważając, by nie przewrócić tej rozchybotanej piramidy, ustawionej tu najwyraźniej wyłącznie na moją zgubę, trzymającej się na słowo honoru. Tyle dobrze, że to słowo honoru Puchona, bo gdyby szło o Ślizgona, naprawdę bałbym się o swoje życie – jestem prawie pewny, że w sporej części tych kartonów znajdują się książki, a od spadnięcia takiej ilości na głowę już prosta droga do świętego Munga.
Nastawiam czajnik, po czym wyciągam z szafki szklankę, napełniam ją wodą i stawiam na stole. Zbyt mocno chce mi się pić, by czekać, aż się zagotuje. Podczas gdy zaklęciem chłodzę ją tak długo, aż na szkle pojawi się szron, podchodzę do gramofonu i delikatnie umieszczam igłę na płycie, nie spuszczając różdżki ze szklanki.
Gdy do moich uszu docierają pierwsze takty „Naimy”, marszczę brwi zaskoczony. Zupełnie nie przypominam sobie, żeby na wczorajszym spotkaniu ktoś puszczał Coltrane’a. To zresztą dość nietypowy wybór jak na przyjęcie. Wciąż nie potrafię do końca pojąć, jak to się właściwie stało, że w tym mieszkaniu znalazło się wczoraj aż tyle osób. Wzruszam ramionami – może ktoś zmienił repertuar nad ranem. Stukając palcem w szklankę, przeglądam pudło z pozostałymi płytami. Czekając, aż utwór się skończy, wypijam całą szklankę lodowato zimnej wody, po czym umieszczam na gramofonie krążek Milesa Davisa. Kołysząc się do rytmu, podchodzę do czajnika, który dobitnie domaga się mojej uwagi. Zalewając zieloną herbatę, po raz milionowy żałuję, że nigdy nie miałem smykałki do żadnego instrumentu, choć dziadek z uporem maniaka starał się mnie nauczyć. Niestety, nie wyszło ani na dudach, jego największej miłości, ani na żadnym innym, w moim mniemaniu, o wiele łatwiejszym instrumencie.
Zerkam na zegarek – niestety wskazówki niezbyt zmieniły swoje pozycje. Siadam wygodnie przy stole, wsłuchując się w jazz płynący w eter przez otwarte na oścież okno, może odrobinę głośniej niż wypada, ale najwyraźniej gołębiom się podoba. Obsiadły cały zewnętrzny parapet – przyglądamy się sobie nawzajem z ciekawością. Herbata paruje przede mną, zdecydowanie zbyt gorąca, ale mimo to upijam łyk i parzę sobie cały język. Wypominam sobie swoją głupotę i rzucam gołębiowi groźne spojrzenie, który, jak gdyby nigdy nic, beztrosko podejmuje próbę dostania się do środka mieszkania. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, podziałało. Zamykam oczy i mimowolnie zaczynam się bawić porzuconą na stole paczką papierosów. Przerzucam opakowanie ze ścianki na ściankę i pozwalam, by muzyka płynęła przeze mnie.
Wróciłam! Car, jesteś w domu? – dobiega mnie rozradowany głos, a po nim głośny stukot butów zrzucanych na podłogę przedpokoju.
Tak, w kuchni. – Poprawiam się na krześle i upijam łyk zimnej już herbaty.
Na Merlina, chyba staliśmy się jakąś okoliczną atrakcją – rzuca Bae, wchodząc do kuchni. Pierwsze co robi, to ścisza gramofon. Rzeczywiście, dopiero teraz dotarło do mnie, że dotąd krzyczeliśmy do siebie. – Minęłam właśnie na półpiętrze nasze, chyba – dorzuca z wątpliwością, mrużąc ciemne brwi – sąsiadki. – Potrząsa głową z niedowierzaniem, a krótkie loki odbijają się od jej pełnych policzków. Wzdycha, po czym kontynuuje: – Pytlowały o nas tak głośno, że było je słychać od samego wejścia na klatkę. A jacy to my nie jesteśmy i w ogóle słuchamy głośno takiej muzyki! To akurat zarzut do ciebie, Car… – dodaje, rzucając mi karcące spojrzenie. – Cała dzielnica słyszy, masz otwarte okna, a w dodatku pogoda jest taka, że strasznie się niesie… Chyba będzie padać – stwierdza, wyglądając przez okno. – W każdym razie, wracając… – Siada na krześle naprzeciwko i opiera stopy na moich kolanach. – Niesamowite, że mają odwagę głośno komentować, jak to żyjemy na kocią łapę, bo przecież głowy by sobie dały obciąć, że nie widziały na naszych palcach obrączek, a w ogóle to u nas Sodoma i Gomora, przecież wczoraj tyle osób tutaj było. A tak właściwie to chyba są przekonane, że jesteśmy częścią jakiejś komuny.
Komuny? No błagam, czy ja wyglądam jak cholerny hippis? – Wywracam oczami, po czym uśmiecham się szeroko, gdy widzę, jak potrząsa głową, chichocząc. Bae ściera łzy z kącika oczu. Patrzę na nią pytająco.
Właśnie wyobraziłam sobie ciebie w tych szerokich kolorowych spodniach i własnoręcznie farbowanej koszulce. – Śmieje się głośno.
Nie wierzysz, że potrafiłbym sam pofarbować koszulkę?
Tylko jeśli w pakiet wchodziłoby również farbowanie połowy pomieszczenia.
Zaciskam usta i kręcę głową z niedowierzaniem. I ty, Brutusie, przeciwko mnie?
Możemy zmienić temat? – pytam kwaśno. – Jak było w pracy?
Dobrze. – Uśmiecha się, chwyta mój kubek z herbatą i upija kilka łyków. – Na Merlina, Car, czemu ty nigdy nie słodzisz? – pyta z wyrzutem.
Za to ja wciąż nie umiem pojąć, że od tylu lat dziwisz się za każdym razem, gdy podpijasz mi herbatę. To co, opowiesz mi, jak było w pracy?
Właściwie tak samo jak wczoraj… Wiele się nie zmieniło, nadal się wdrażam, myślę, że minie jeszcze przynajmniej tydzień, zanim zacznę tak naprawdę pracować na poważnie. No właśnie! – wybucha, podskakując nieznacznie na krześle. – Zupełnie zapomniałam, że to dziś! Jak ci poszło z koordynatorem? Znalazł ci coś? Dostałeś pracę?
Dostałem – odpowiadam cierpko. Sięgam po paczkę papierosów i na powrót zaczynam ją obracać w dłoni. – I chyba nie chcę o tym rozmawiać.
– Caradocu Dearbornie! Chciałam ci tylko przypomnieć, że doskonale wiem, gdzie masz łaskotki – stwierdza, nachylając się nad stołem w moją stronę, i wbija mi stopę między żebra, więc gwałtownie się prostuję.
Wzdycham ciężko, zaciskając usta. To tylko na chwilę, powtarzam w myślach. Tylko co, jeśli wcale tak nie będzie? Co jeśli i w przyszłym roku się nie uda? I zostanę uwięziony w tej pracy na zawsze?
No już, nie wydziwiaj, tylko opowiadaj! – Obrusza się. – Co to za praca? – ponagla.
W najwyższej komnacie, w najwyższej wieży! – rzucam teatralnie. – Tyle tylko, że w najniższej komnacie, w najgłębszym lochu… Ja tam umrę.
Przestań, na pewno nie będzie tak źle… – pociesza mnie. Wyciąga dłoń poprzez stół i przykrywa nią moją własną, rozedrganą i nerwową.
No nie wiem. Mówiłem już, że moim obowiązkiem będzie nic innego, jak sprzątanie? – sarkam. – Ten cholerny Anderson zaprowadził mnie na sam dół Ministerstwa, uśmiechając się pod tym cholernym wąsem, nie puściwszy pary z ust przez całą drogę. A nie była ona krótka! – Gwałtownie wycelowuję palecem w sufit. Otrząsam się, starając się zrzucić z siebie trochę ciśnienia, bo boję się, że za moment wybuchnę.
Na samym dole? Ale co właściwie jest na samym dole Ministerstwa? Wydawało mi się, że najniżej jest atrium.
Mam uporządkować archiwum – stwierdzam ciężko. Wbijam wzrok w blat i zaczynam wodzić wolną ręką po kształtach sęków.
Co?! – wybucha. Widzę, że niewiele brakuje, by zerwała się na równe nogi. Ciekawe, co ją przed tym powstrzymało. – To musi być jakaś pomyłka! – A jednak. Stoi, a już po sekundzie chodzi nerwowo w tę i z powrotem po pomieszczeniu, obracając palcami pierścionek na serdecznym palcu.
Uwierz, chciałbym, żeby tak było – staram się uspokoić. Bardziej chyba nawet ją niż siebie. Nie wiem, czy dla mnie jest jeszcze jakiś ratunek.
I co ty masz tam niby robić? Przecież… Przecież to chyba nie jest praca, do której… Przecież do takiej pracy mogliby zatrudnić nawet kogoś bez owutemów! – poprawia się. – Dlaczego musieli wybrać akurat ciebie? – Potrząsa gwałtownie głową.
Byłem tam. To miejsce to kompletny bałagan. Mam wrażenie, że nawet w stajniach Augiasza było czyściej, niż tam. To w ogóle jest jakaś grubsza sprawa, dwie osoby straciły pracę – poprzednia pracownica archiwum i jakiś gość z Magicznych Stworzeń… Chciał jej zaimponować, więc zamiast od razu zanieść złapanego żmijoptaka do ich Departamentu, żeby wysłali go w odpowiednie miejsce, chciał się pochwalić dziewczynie, i… Możesz się chyba domyślić, co było dalej.
Uciekł im?
Dokładnie. I momentalnie zajął całą powierzchnię archiwum, wywracając wszystkie półki. Podobno wywabiali go stamtąd tydzień. Tydzień, rozumiesz? Żebyś widziała ten bałagan… – Potrząsam głową. Zjeżdżam niżej na krześle i opieram potylicę o oparcie. – Wszystkie foldery leżą na podłodze, wiele z nich rozsypało się całkowicie, więc cała podłoga jest w kartkach. Pamiętasz, jaki bałagan robiła w pokoju wspólnym Karen tuż przed egzaminami?
Bae kiwa głową.
To tam jest podobnie, tylko milion razy bardziej.
Auć. – Krzywi się. – Czekaj. Ale dlaczego oni nie mogli załatwić tego Reparo? – Mruży brwi, zatrzymując się w pół kroku.
Myślisz, że gdyby się tak dało, to jeszcze by tego nie zrobili? Problem był taki, że to wszystko się układało losowo. Jakieś dziwne zaklęcia ponakładane na niektóre akta interferowały. Czy coś. Więc trzeba to zrobić ręcznie.
I masz to zrobić ty, tak?
Kiwam głową.
Cholerny Anderson uznał, że nie ma w tym budynku człowieka o lepszych kompetencjach, za wyjątkiem duchów, ale duchy są kiepskie w układaniu przedmiotów… – przedrzeźniam go.
Wzdycha.
Fiuknij do Rakesha. I niech przyniesie alkohol. Dużo alkoholu. Naprawdę musimy się napić.
– Błagam, dobijcie mnie. Ja już nie mam siły. Nie dam rady tam wrócić – mówię, leżąc z policzkiem przyciśniętym do stolika w ministerialnej stołówce.
– Och, Car, na pewno dasz radę. Już niedługo… – pociesza mnie Bae, z czułością gładząc po policzku. – Masz, zjedz coś – dodaje, podsuwając mi pod usta połówki koktajlowych pomidorów.
– Dajesz mi je tylko dlatego, że ich nienawidzisz – stwierdzam, ale mimo to otwieram buzię.
– Być może – uśmiecha się lekko, ale zaraz gaśnie. Pewnie dlatego, że wyglądam jak kupka nieszczęścia. – Masz, żebyś nie myślał, że cię nie kocham. – Podaje mi kawałek kurczaka. Żuję go powoli, z zamkniętymi oczami, wyobrażając sobie, że leżę na blacie w zupełnie innym miejscu.
– A temu co się stało? – Rakesh burzy to wyobrażenie. Chociaż… Może i Rakesh też jest z nami w tym zupełnie innym miejscu. – Dalej odchorowuje po wczorajszym?
– Nie żebym była złośliwa, Rakesh, ale to ty wyglądasz najgorzej z naszej trójki. – Dam sobie obciąć trzy palce, że razem z tym komentarzem posłała mu najsłodszy uśmiech, na jaki tylko ją stać. – A Car… Car ma po prostu ciężki dzień – dodaje Bae, przeczesując moje włosy palcami. Może rzeczywiście uda się zakląć rzeczywistość i nie musieć już dzisiaj otwierać oczu?
– Ach… Już myślałem…
– Że znajdzie się ktoś, kto będzie się czuć tak kiepsko jak ty i będziesz się mógł poczuć trochę lepiej z faktem, że tak kiepsko radzisz sobie z alkoholem? – W tle dało się słyszeć odpinanie zamka błyskawicznego, chrzęst, a po nim kilkukrotny stukot czegoś metalicznego o blat stołu.
– Bardzo zabawne – prychnął Rakesh. – To wszystko wina tego, że ja nie jestem Szkotem – mruczy pod nosem, ledwo dosłyszalnie. – W moich żyłach nie płynie whisky. – I jeszcze trzy galeony na to, że Rakesh właśnie chmurnie zmarszczył brew.
– Briallen, to ty? Czy mnie oczy nie mylą? – zagłuszył go ktoś o bardzo donośnym głosie, w którym każda sylaba wydawała się małym ogniskiem śmiechu. Normalnie zaciekawiłoby mnie, kto to taki, ale nie miałem nawet siły, by się ponieść. Jeszcze nie. Jeszcze minutkę. Poza tym, może to tylko jakiś jej kolega z pracy. Może chodzi o te nieszczęsne pomidory.
Z tego pytania wywodzi się jakaś wymiana zdań, krótka rozmowa, ale słowa zdają się przepływać gdzieś obok mnie. Czuję się jak kamień w rzece, który jest obmywany przez płynącą wodę.
Ostatecznie stwierdzam, że teraz jest już za późno, by się podnosić – mimo tego, że w całym tym potoku słów padło gdzieś moje imię – i czekam, aż sobie pójdą. Kiedy wreszcie rozmowa cichnie, podnoszę się lekko, a gdy upewniam się, że już nikogo nie ma w pobliżu, siadam do pionu. A raczej chciałbym to zrobić, ale życie okazuje się zbyt ciężkie, więc ostatecznie lekko się pochylam, prawą ręką podtrzymując twarz.
– Kto to był? – pytam z senną ciekawością. Przenoszę wzrok z Bae na Rakesha i zamieram. – Co to jest? – Wpatruje się z nieskrywanym zaskoczeniem w chyba milion metalowych miseczek rozstawionych przed nim.
– Mój lunch – odpowiada spokojnie, zupełnie jakby nie było nic dziwnego w tym, że stoi przed nim tyle naczyń. W dodatku spogląda na mnie dziwnie, zupełnie jakby nie rozumiał, co w tym dziwnego. Dla pewności spoglądam w bok i upewniam się, że tak nie wyglądają wszystkie posiłki serwowane przez Ministerstwo, ale nie. To, co stoi przed Bae, wygląda jak najzwyklejszy posiłek. Może odrobinę zbyt spieczony i przygotowany na ogromnej ilości tłuszczu, ale jednak jak normalny posiłek.
– I co tam niby masz? Pachnie ładnie – pytam, wskazując na jego lunch podbródkiem.
– Chcesz spróbować? Mama gotowała – chwali się Rakesh, wyszczerzając swoje bielusieńkie zęby w szerokim uśmiechu.
– Twoja mama ma bardzo dużo wolnego czasu – stwierdzam, rzucając Bae porozumiewawcze spojrzenie. To nie do pomyślenia, żeby mama kiedykolwiek miała czas na przygotowanie tak złożonego posiłku gdzieś w przerwach od pracy w gospodarstwie.
– To prawda. Nie masz pojęcia, jak bardzo żałowała, że nie mogła mnie karmić, kiedy przebywałem w Hogwarcie. Na szczęście miała jeszcze pod ręką ojca i siostry. To jej „życiowe powołanie”. Przynajmniej tak mówi. – Wzrusza ramionami. – Idę po czysty talerz – stwierdza i wstaje od stołu.
– Frank Longbottom – odpowiada w końcu Bae na pytanie, które zadałem chyba milion lat temu.
Kto? – proszę, by powtórzyła. Zbyt długo się znaliśmy, by zaskakiwała mnie taka nagła zmiana tematu.
– Frank Longbottom. Był rok wyżej od nas, w Gryffindorze, grał w quidditcha na pozycji obrońcy. O, tam siedzi. – Wskazuje chłopaka przy jednym z sąsiednich, choć nie aż tak bliskich stolików. Właściwie robi to dość niepotrzebnie, bo dobrze pamiętam, kim był Frank.
Może i nie gram zbyt często, bo stwarzam realne zagrożenie dla otoczenia (tak jak wtedy w Dolinie Godryka, gdy byłem w odwiedzinach u Vincenta, i złamałem rękę temu małemu, rozczochranemu okularnikowi, Jamesowi), ale szkolne rozgrywki zawsze śledziłem z uwagą.
Wiesz, że on i Alicja za moment się pobierają?
Jaka Alicja? O czym ty w ogóle do mnie mówisz?
No, Alicja. Co ty, nie pamiętasz? Przecież już od dawna są razem. Znaczy, byli już w szkole. Naprawdę nie pamiętasz? Zobacz, siedzi zaraz obok niego.
I tego wszystkiego dowiedziałaś się z tamtej krótkiej wymiany zdań? – przyglądam się jej z niedowierzaniem. Momentami wciąż nie przestaje mnie zadziwiać.
Rakesh wraca z talerzem i z namaszczeniem nakłada jedzenie z kolejnych menażek, mamrocząc pod nosem w kompletnie niezrozumiałym dla mnie śpiewnym języku. Jeśli on czuje się tak przy nas cały czas, to absolutnie mu nie zazdroszczę.
Zobacz, to ci pamięć wróci – ponagla mnie.
– Masz, spróbuj – wpada jej w słowo Rakesh, przesuwając talerz w moją stronę. Zerkam na niego – rzeczywiście, jedzenie wygląda niesamowicie. Chyba jednak jestem głodny. Zaczynam jeść i… Odpływam, umieram. Absolutnie się nie spodziewałem, że to może być aż tak dobre.
– Rakesh, to jest niesamowite! Podziękuj mamie ode mnie! – rzucam szybko w przerwie pomiędzy kolejnymi kęsami.
– Uważaj, bo jeszcze zechce cię przygarnąć do swojej rodziny i gotować dla ciebie codziennie.
– Gdyby nie byłoby mi głupio, że przeze mnie musiałaby dodatkowo pracować, pewnie z chęcią bym się zgodził. Może jakbym miał mniej skrupułów, jak jakiś Ślizgon czy Gryfon – zaśmiałem się.
Ostry ból w boku całkowicie absorbuje każdą komórkę mojego ciała, które najwyraźniej z wrażenia zapomniało, jak przełykać. Krztuszę się i kaszlę, a Bae uderza mnie kilka razy po plecach. Rakesh podsuwa mi szklankę wody. Kiedy znów jestem w stanie oddychać, Bae wskazuje mi sugestywnie wychodzącą ze stołówki grupę.
Słodki Merlinie. Koniec z tobą, Caradocu. Przepadłeś na zawsze w tych orzechowych oczach.
Kto to był? – daję radę tylko wydusić szeptem, nachylając się w stronę Bae, bo jeśli ktokolwiek będzie wiedział, kto to, to właśnie Bae. Wciąż nie spuszczam oczu z tego żywego cudu.
Widzę, jak uśmiecha się lekko, jak cała jej twarz się śmieje, a w policzkach tworzą się dołeczki. Ręką poprawia włosy, luźną ich część przerzucając za ramię. Każdy jej cal jest idealny. Jak mogłem jej wcześniej nie zauważyć? Ale chwila, skoro to był Frank Longbottom, to chyba nie…
Jak to kto? Alicja Lowell, narzeczona Franka. Czy ty mnie w ogóle słuchasz?

2 komentarze:

  1. Hej :) przeczytałam, początek ciekawy, choć na razie jeszcze nie za bardzo wiem o co chodzi. Na pewno będę zaglądać tu również. Mam tylko jedno ale. W wersji mobilnej obrazek po lewej stronie przykrywa część tekstu i to nieco utrudnia czytanie. Pozdrawiam serdecznie ❤
    Drama

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za komentarz :) Zaraz spojrzę na tą wersję mobilną i postaram się naprawić problem.

      Pozdrawiam gorąco,
      maxie

      Usuń

Obserwatorzy