sobota, 21 października 2017

Rozdział czwarty

A/N: Pozwoliłam sobie troszkę nagiąć realia i użyć przypadku masowego ginięcia pszczół, mimo że w rzeczywistości była to dopiero sprawa z początku XXI wieku, a akcja tekstu dzieje się w roku 1976. A za prompta do tego rozdziału dziękuję Drac.

Tuż po weekendzie, gdy minęło kilka dni, odkąd zostawiłem na biurku cholernego Andersona pisemne podanie dotyczące mojego pomysłu na ułatwienie uporządkowania archiwum poprzez kolorystyczne zróżnicowanie folderów, zastałem na kontuarze lakoniczną wiadomość: „zrób to”. Najwyraźniej musiał być naprawdę zachwycony tym pomysłem, skoro podszedł do niego z takim entuzjazmem. Wzdycham. Najważniejsze, że jednak się zgodził. Powinno pomóc w ewentualnej przyszłości, gdyby jednak miał się wydarzyć najczarniejszy z możliwych scenariuszy i utknąłbym tu na zawsze. Żwawo zabieram się do roboty, co jakiś czas ukrywając się w kącie i podczytując akta, które naszykowałem sobie w piątek.
Niestety, szybko okazuje się, że mój pomysł ani trochę nie przyspiesza obecnej pracy. Wręcz przeciwnie, bo na każdy folder trzeba było teraz jeszcze dodatkowo rzucić zaklęcie zmieniające kolor.
I jak w takich warunkach mam niby pracować nad swoją psychiką?
Podniesienie folderu. Otworzenie. Rozpoznanie kategorii. Uporządkowanie kolejności kartek. Nadanie koloru. Przejście kilku kroków. Odłożenie kartoteki na odpowiednie miejsca. Powrót. Schylenie się. Podniesienie kolejnej teczki. Powtórz punkty od jeden do wieczności.
Nic dziwnego, że mózg momentami się zawiesza, odmawiając posłuszeństwa. Niestety monotonność pracy sprawia też, że niechciane myśli wracają raz za razem, zataczając wokół mnie coraz ciaśniejsze kręgi, co chwila agresywnie kąsając mózg.
Jak tu pokazać siłę, skoro nawet nie potrafię przestać o niej myśleć? Choć widziałem ją ledwie raz, bo potem skrupulatnie unikałem lunchów na stołówce, a jeśli już tam byłem, to całą swoją uwagę skupiałem na jedzeniu lub blacie stołu, mając nadzieję, że choć w minimalnym stopniu pozwoli mi to zrzucić z siebie te uczucia, zanim wszystko się wyda. A ja będę zgubiony.
Wciąż nie potrafię uwierzyć w to, że przez tyle lat spędzonych wspólnie w Hogwarcie ani razu nie zwróciła mojej uwagi. Bo czy to w ogóle możliwe, że nasze drogi nigdy się nie przecięły? A teraz jej obraz powraca do mnie niczym echo. Raz za razem. Delikatny uśmiech. Dołeczki w policzkach. To, jak przerzuca luźną część włosów przez ramię.
I tylko ściska mnie gdzieś w środku na myśl, że tamten uśmiech nie był przeznaczony dla mnie. Że żaden nigdy nie będzie, a nawet jeśli, to nigdy nie zaistnieje szansa na nic więcej, bo Alicja… Była zaręczona z Frankiem. I tego się trzymajmy. Potrząsam głową, starając się pozbyć jej wspomnienia. Bo niby dlaczego miałbym się tak katować. Na co mi to?
Jakby jeszcze tego wszystkiego było mało, Bae postawiła sobie za cel dowiedzieć się, o kogo właściwie chodzi. W dodatku przechytrzyła mnie w taki prosty sposób! Że też tak łatwo dałem się podejść. Teraz to przecież takie oczywiste.
I teraz każdego dnia, w każdej chwili, wierci mi coraz większą dziurę w brzuchu. Tak dużą, że za moment dorwie się do kręgosłupa i przełamie mnie na pół. A kiedy to zrobi, wszystko stanie się jasne. Nie powinienem się przecież dziwić. Nigdy nie mieliśmy przed sobą tajemnic. A już na pewno ja nigdy nie miałem tajemnic przed Bae. Bo ona zwyczajnie zawsze domyślała się wszystkiego. Nic nie potrafiłem przed nią ukryć. I najwyraźniej wciąż nie zdołałem nabyć tej umiejętności.
Wzdycham ciężko, schylając się po kolejną teczkę, kiedy nagle słyszę dźwięk dzwonka. W momencie prostuję się jak struna. Zauważam z zaskoczeniem, że w ogóle mam tu coś takiego jak dzwonek.
– Mogę jakoś pomóc? – pytam uprzejmie, podchodząc do kontuaru i opierając na nim dłonie.
– Myślisz, że mógłby istnieć inny powód, dla którego miałbym tu schodzić…? – odzywa się stanowczym i zdecydowanym głosem mężczyzna w średnim wieku.
Już na pierwszy rzut oka dobrze widać, że życie go nie oszczędza – twarz zdobią głębokie blizny, a kiedy otrzepuje z niewidzialnych pyłków rękaw swojej brązowej szaty z wyszytą złotą literą „M”, widzę, że i całe jego dłonie również zostały w znacznym stopniu pokiereszowane. Po chwili ciszy spogląda nagląco na swojego znacznie młodszego towarzysza.
– Proszę mu wybaczyć. Dawlish dopiero się uczy i czasami jeszcze zapomina, że z pewnych rzeczy powinien mnie wyręczać, bo zrobienie czegoś samemu to najlepsza droga do nauki. Nie sądzisz, John? – zwraca się do niego, zupełnie jak czasami mieli w zwyczaju robić to nauczyciele. – Może zatem przedstawisz sytuację? Tylko pamiętaj, że jeśli po raz kolejny spróbujesz wydać jakieś szczegóły śledztwa, które są tajne, to znowu zawiążę ci język na supeł. Tylko tym razem nie będę już taki miękki jak ostatnio – będziesz z nim chodził do końca tygodnia!
Przyglądam się tej wymianie zdań z ciekawością, ale muszę powiedzieć, że i z lekkim przestrachem. A więc to tak wygląda szkolenie na aurora? Chyba nie chciałbym zostać połączony w parę z takim czarodziejem.
A może oni wszyscy rzeczywiście mają rację? Może ja się rzeczywiście do czegoś takiego nie nadaję? Skoro nawet coś, co mnie personalnie nie dotyczy tak mnie dotyka… Na Merlina, co ja właściwie gadam. To jest twoje marzenie, Caradocu, upominam się. I musisz zrobić absolutnie wszystko, co w twojej mocy, żeby je spełnić. Bo chyba nie zniosę, jeśli za trzydzieści lat Bae będzie mi opowiadać o kolejnych wspaniałych osobach, które poznała, miejscach, które zwiedziła, rzeczach, które zrobiła, chwilach, w których czuła się spełniona, a ja… Ja będę tym smutnym przegranym, który może tylko smęcić o tym, jak to na pewno by się nie udało, więc nawet nie spróbował.
– Jakiś mugol zauważył, że maleje populacja pszczół. Narobił rabanu w tych ich świecących pudełeczkach, bo myślał, że ktoś mu te pszczoły zabija. Ale bardzo szybko okazało się, że on nie jest jedynym pszczelarzem, który ma taki problem. W związku z tym, mugolski premier poprosił nas o pomoc, żebyśmy również przyjrzeli się sprawie, bo, jak stwierdził, nas dotyczy to równie mocno, jak ich. Więc musimy się temu przyjrzeć. Pan Robards kazał nam się przejść do archiwum i poprosić o wszystkie dostępne akta na temat nielegalnych hodowców magicznych zwierząt, bo mówił, że gdzieś mu świta, że kiedyś była już podobna sytuacja, tylko tam chodziło o większe zwierzęta.
– Koty, Dawlish, koty. I ty naprawdę oczekujesz, że zostaniesz świetnym aurorem, skoro nawet nie potrafisz zapamiętać takiej prostej informacji? – prychnął starszy z nich, potrząsając głową.
– Ja wiem, że to były koty. Nie wiedziałem tylko, czy to ważne dla sprawy. Albo czy przypadkiem nie jest to ściśle tajne – odpowiada przez zaciśnięte zęby, wyraźnie starając się zachować spokój. Musiało mu nie być lekko; podobne sytuacje prawdopodobnie miały miejsce na porządku dziennym. Może tu nie było dobrych odpowiedzi?
– Dobrze, chłopcze, stała czujność! Bardzo dobrze! – Przyglądam się im zaskoczony, nie do końca pewien, co tu tak właściwie zaszło. – Jak już Dawlish powiedział, będziemy potrzebowali tych akt. I jeszcze wszystkich innych, które mogą dotyczyć zniknięć zwierząt lub rzeczy.
– Dobrze, postaram się panom przygotować to wszystko. Na kiedy jest to potrzebne?
– Na wczoraj, na wczoraj!
– Ale…
Już mam zapewnić, że to awykonalnie, nie w tym szaleństwie, które panuje w archiwum, ale auror nie daje mi dojść do głosu.
– I proszę nam pozaznaczać ważne dla nas fragmenty – zażądał jeszcze. – Dawlish, idziemy! – zarządził, po czym obrócił się na pięcie i żołnierskim krokiem ruszył ku wyjściu, a brązowa szata furkotała za nim groźnie, a Dawlish deptał mu po piętach. Przeszło mi przez myśl, że chyba musiał zaczarować swoją szatę dla uzyskania takiego efektu, bo to przecież niemożliwe, by w tym stojącym powietrzu zrobiła ona cos takiego.
Tak, to nie może być trudne, prawda? – Odwracam się w stronę mojego pobojowiska z powątpiewaniem wymalowanym na twarzy, kiedy znikają już na schodach i zakasuję rękawy. – To będzie naprawdę długa noc.
– Car, coś ty dzisiaj taki jakiś zmarnowany? – pyta Bae przy lunchu, kiedy, podpierając brodę jedną ręką, widelcem przesuwam brukselkę po talerzu. – Wszystko w porządku? – Nachyla się w moją stronę.
– Jestem zmęczony… I muszę dzisiaj zostać na noc w pracy. Spać mi się chce… – jęczę cicho.
– Mogę ci jakoś pomóc?
Do zmartwionej Bae dołącza nie mniej zmartwiony Rakesh. Przed nim znowu stoi jakiś milion miseczek, ale ich zawartość się różni. Codziennie ma coś innego. Ciekawe, ile jest możliwości takich kombinacji?
– Rakesh, myślisz, że jak długo mógłbyś przynosić te swoje pudełeczka, tak żeby zestaw się nie powtórzył? – wypalam na głos, choć nie do końca było to planowane. Bae unosi wysoko brew i patrzy na mnie z nieskrywanym niezrozumieniem.
– Ty to chyba naprawdę jesteś zmęczony… – kwituje Rakesh, kiwając głową.
– Może przyniosę ci kawę? – proponuje Bae, po czym wstaje ze swojego miejsca.
– Może naprawdę ci dziś pomożemy? Razem na pewno jakoś to ogarniemy. Przecież sam mówiłeś, że i tak nie bardzo wiesz, czego szukać, nie będziemy w takim razie ci jakoś bardzo zawadzać… – Rakesh wraca do tematu i wzrusza ramionami.
– Ile razy mam ci powtarzać, że jakoś dam sobie radę? Naprawdę nie chcę was angażować w coś, za co i tak nie dostaniecie pieniędzy. To nie jest wasza praca, na pewno macie wystarczająco dużo własnej. Moją się nie musicie przejmować.
Kątem oka łapię jej sylwetkę. Zamieram. Zupełnie jakby moje ciało na chwilę zapomniało, jak się oddycha. Nigdy w życiu nie sądziłem, że można nakładać sobie sałatkę z taką gracją. Dzisiaj jest sama, co dość rzadko się zdarza – prawie zawsze towarzyszy jej Frank i jakaś przyjaciółka. Zupełnie nie byli w stanie poruszać się samodzielnie. Po chwili jednak dostrzegam, że stoją kawałek dalej i rozmawiają ze sobą nad stoiskiem z zupami.
Jej włosy są dziś rozpuszczone i lekko podkręcone na końcach. Jednak tak samo jak ostatnio pięknie gra w nich słońce, wydobywając z ciepłego brązu złote refleksy. Rakesh chyba coś mówi, jakaś część mojego umysłu to zauważa, ale i tak nie mam pojęcia, o czym tak właściwie traktuje ten chwilowy monolog. Chociaż Rakesh najprawdopodobniej wysuwa kolejne argumenty za tym, dlaczego powinni mi pomóc dziś wieczorem. Zastanawiam się, jak Alicja wyglądałaby w jeansach, które z pewnością byłby w stanie o wiele lepiej podkreślić jej wszystkie atuty niż luźna szata.
Cholera, Caradoc. Przecież miałeś się w niej odkochać! A nie wgapiać się w nią jak cielę w malowane wrota! Przecież ona ma narzeczonego!, upominam się w myślach, a na koniec przydeptuję sobie mocno drugą stopę i niechętnie odwracam się do Rakesha. Staram się skupić na tym, co mówi, grzecznie kiwam głową i usilnie staram się nie patrzeć w tamtą stronę.
Jej siła przyciągania okazuje się jednak znacznie mocniejsza niż moja silna wola. Szczególnie w chwili takiej jak ta, kiedy ledwo wiem, jak się nazywam.
– Car! – Dopiero gdy Bae wykrzykuje moje imię i stawia przede mną z impetem kubek pełen kawy, dociera do mnie, że chyba znowu się w nią wpatrywałem. Zbyt długo i zdecydowanie zbyt wyraźnie. – Kiedy miałeś zamiar mi powiedzieć, że to w niej się kochasz? – pyta, wskazując podbródkiem Alicję, która właśnie idzie z tacą przez stołówkę do stolika.
– Ale że co? – Rakesh wodzi po nas zdezorientowanym wzrokiem. Nagle stwierdzam, że stół jest bardzo interesującym obiektem i zaczynam skrobać jego powierzchnię, wodząc palcami po liniach sęków.
Jak ja mogłem być tak głupi? Przecież wiedziałem, że powinienem być uważniejszy, że nie powinienem sobie pozwalać, że… Przecież miałem się odkochać, do cholery! A teraz cały misterny plan w pizdu! Zaciskam dłoń w pięść, mocno wbijając sobie paznokcie we wnętrze dłoni. A teraz nie dość, że mam problem sam ze sobą, to jeszcze Bae będzie chciała mnie zabić. Powinienem być mądrzejszy i nie dać się tak łatwo złapać. Cholera, Car!
Nadal udając niezmiernie zainteresowanego blatem, z miną cierpiętnika, starając się nie zwracać na siebie uwagi, żeby niechcący nie obudzić w Bae wściekłego borsuka (który w końcu się obudzi, tego mogę być pewien, ale może jeszcze nie teraz, może dopiero za pięć minut), kątem oka przypatruję rozgrywającej się, całkowicie niemej scenie.
Rakesh przestał już patrzeć na nas na zmianę i teraz wbija pytające spojrzenie w Bae. Ona zaciska usta i kiwa głową. A potem nią potrząsa. Rakesh wywraca oczami i unosi dłonie, zupełnie jakby domagał się potwierdzenia. Bae znowu kiwa głową, tym razem wielokrotnie.
– Caradoc, naprawdę? Naprawdę znowu zakochałeś się w jakiejś dziewczynie od pierwszego spojrzenia? I to jeszcze oczywiście w takiej, z którą nigdy w życiu nie rozmawiałeś? – Rakesh nachyla się nad stołem i załamuje nade mną ręce. – Dlaczego ty to sobie robisz, stary? Raz za razem? Czy ty się niczego nie uczysz na własnych błędach? – Pociera dłonią oczy i kręci głową z niedowierzaniem. Wzdycha ciężko i odwraca się w stronę Bae, a ja znowu skupiam się na wzorach na stole. Zupełnie jakbym był dzieckiem, które zrobiło coś złego. I dokładnie tak się czuję. Rakesh zawsze był dobry w wywoływaniu poczucia winy. Ale stosował tę sztuczkę tylko wtedy, kiedy naprawdę na to zasłużyłem. – Co to w ogóle za dziewczyna? – pyta w końcu zmęczonym głosem.
– Dorcas Meadowes.
– Że co!? – wykrzykuję głośno i krztuszę się własną śliną. Udaje mi się zwrócić na siebie uwagę większości zebranych, więc kulę się w sobie i staram się jakoś zasłonić twarz w kolorze dojrzałego pomidora. – Co? – powtarzam odrobinę ciszej. Oboje patrzą na mnie jak na psychicznie chorego. Może i mają słuszność, że moje miejsce jest na oddziale zamkniętym w Mungu?
Co tu się w ogóle odwala? I niby kim jest ta cała Dorcas, na Merlina? Bae chyba musiała się pomylić. Nie było innej opcji, coś się jej przywidziało albo coś sobie wymyśliła. Nie mogła mieć przecież racji.
Tyle tylko, że Bae nigdy się nie myliła.
– O czym wy w ogóle mówicie? – Patrzę to na nią, to na Rakesha, licząc, że któreś z nich wreszcie mi coś wyjaśni. – I o kim wy w ogóle mówicie?!
– O Dorcas Meadowes – Bae odpowiada spokojnie i przygląda mi się lekko zmrużonymi oczami. – A ty niby o kim? To nie w niej się kochasz? – pyta zaskoczona. – Głowę bym sobie dała obciąć, że to o nią chodziło, tak na nią patrzyłeś. I aż ciężko mi uwierzyć, że ten tutaj niczego nie zauważył, takie to było oczywiste. – Przenosi zaskoczone spojrzenie na Rakesha i kręci głową z niedowierzaniem.
– Nie! – protestuję, całą siłę woli wkładając w to, by zachować odpowiednio niski ton głosu. – To nie o nią chodzi! – wypalam, z bólem zauważając, że teraz jest już o wiele za późno, by ugryźć się w język. Po jaką cholerę właściwie miałbym jej mówić to wszystko? Może będzie lepiej, jeśli się zamknę, a Bae będzie sobie uważać, że kocham się w jakiejś Dorcas. Może to rzeczywiście jest lepsze rozwiązanie od tego, by się otwarcie przyznać, że tak naprawdę chodzi o Alicję. Która ma narzeczonego.
– To niby o kogo? – Bae przybliża się do mnie i znowu robi tę dziwną rzecz z oczami. Zupełnie jakby nauczyła się legilimencji zeszłej nocy, kiedy nie było mnie w domu.
– No właśnie! – wykrzykuje nagle Rakesh. – Powiedz mi, bo muszę wiedzieć! – Z podniecenia aż nie potrafi usiedzieć na miejscu. Wygląda, jakby zaraz miał zacząć podskakiwać jak mała piłeczka. – Powiedz mi! – ponawia żądanie, mocno zaciskając palce na krawędzi stołu.
Wzdycham ciężko i ukrywam twarz w dłoniach. Bae przysuwa się jeszcze bliżej mnie – przyciska mocno swoje udo do mojego i zaczyna mnie kojąco poklepywać po plecach.
– Teraz możesz już równie dobrze po prostu nam powiedzieć, Car. Co masz do stracenia? Może godzinę… Przecież wiesz, że i tak się dowiemy. I to jeszcze dzisiaj. – Posyła mi najsłodszy uśmiech, na jaki ją stać.
Uderzam głową w blat stolika i postanawiam, że chyba zostanę w tej pozycji już na zawsze. Raz kozie śmierć, Caradocu.
– To nie jakaś tam Dorcas, tylko Alicja… – wyrzucam z siebie zduszonym szeptem. Czuję duszący ucisk w klatce piersiowej i to, jak krtań się zaciska.
– Alicja? – pyta Bae z niedowierzaniem. – Czekaj… Chyba nie Alicja Lowell?
– Dokładnie ta – odpowiadam gorzko. Tak cicho, że aż dziwne, że zrozumiała.
– Car, mój drogi… – Jej głos znowu jest słodki, zupełnie jakby polała go sosem czekoladowym. – Spójrz na mnie proszę.
Niechętnie podnoszę wzrok i napotykam jej spojrzenie. Znowu przechyla głowę i trzepocze gwałtownie rzęsami. Na Merlina, co tym razem zrobiłem źle?
– Czy to ta dziewczyna, która siedzi po prawej stronie Franka? – pyta spokojnie, uśmiechając się ciepło, a Rakesh zachowuje się, jakby nie potrafił zdecydować, czy bardziej jest zdenerwowny, czy może raczej podekscytowany zaistniałą sytuacją. A już myślałem, że to ja przejmuję się najbardziej z nas wszystkich.
– Zdefiniuj prawą – pytam jeszcze zapobiegawczo i kręce głową z niedowierzaniem, kiedy podnosi lewą rękę w górę. – Tak myślałem. To jest lewa, Bae.
Tylko wzrusza ramionami i potrząsa dłonią, jakby chciała odgonić muchę latająca jej przed biustem.
– W takim razie powiedz mi, jak wygląda.
– Jest piękna. I zgrabna, i…
– Przerwę ci tutaj. Jaki ma kolor włosów?
– Piękny! Taki brązowy, jakby…
– Alicja jest blondynką, gumochłonie – Bae przerywa mi w pół zdania.
– Wiedziałem, że to ty będziesz mieć rację! – Rakesh wyciąga dłoń wysoko w górę, tak, że Bae aż musi podnieść się z miejsca, by przybić mu piątkę. – Stary, przecież ona zawsze ma rację – stwierdza, jakby wygłaszał najbardziej oczywistą rzecz we wszechświecie.
– Nie zawsze. – Krzywi się Bae. – Ale rzeczywiście, dość często – stwierdza, uśmiechając się szeroko. – Naprawdę myślałeś, że kochasz się w Alicji? Dlaczego, do diaska? Błagam, Car, wytłumacz mi, bo ja chyba już nic nie rozumiem.
– Ale… Jak to? Nie Alicja? Ale… Jak?! – jąkam się. Mózg jakby się zaciął i nie potrafił uformować ani jednej sensownej myśli. Zupełnie tego wszystkiego nie rozumiem. Może nawet bardziej niż Bae. Czy to znaczy, że… – Kim jest ta cała Dorcas? – pytam, zwracając się ku Bae, choć tak naprawdę po głowie kołacze mi się tylko jedno pytanie, na które naprawdę chciałbym znać odpowiedź.
– To przyjaciółka Alicji. Dlatego cały czas chodzą razem. Jak ty to w ogóle zrobiłeś, Car? Dlaczego sądziłeś, że kochasz się w Alicji? – Bae aż złapała się za głowę.
– Ty tak powiedziałaś!
– O nie, mój drogi, na mnie tego zrzucać nie będziesz!
– Kiedy to prawda! Zapytałem cię, kto to, a ty powiedziałaś że Alicja!
Bae uderza otwartą dłonią z impetem w czoło.
– Co ja z tobą mam… Rzeczywiście powinnam się spodziewać, że z twoją ujemną inteligencją towarzyską nie wpadniesz na to, która z dwóch dziewczyn w towarzystwie chłopaka jest jego narzeczoną. – Bae urywa i rozmasowuje sobie nasadę nosa.
– Powiedz mi o niej coś więcej.
– Chcesz wiedzieć coś konkretnego?
– Wszystko.
Kolejny raz tego dnia ciszę archiwum przeciął ostry dźwięk dzwonka. Co tu się dzieje, ruch prawie jak na King’s Cross pierwszego września o jedenastej…
– Mogę w czymś pomóc? – pytam, wycierając zakurzone dłonie w roboczą szatę.
Pobieżnie przyglądam się stojącemu po drugiej stronie kontuaru mężczyźnie. Nie jest to kolejny auror, stwierdzam szybko, zauważając jaskrawoniebieską szatę, która w naprawdę dziwny sposób, taki na pograniczu obrzydzenia i fascynacji, gryzie się z jego rudymi włosami. I to całkiem dobrze, bo gdyby jeszcze ktoś dorzucił mi teraz podobną robotę, to chyba już nigdy nie wyszedłbym z tego zapomnianego przez Merlina miejsca.
– Tak – chrząka, przeczesuje włosy, po czym opiera dłonie na blacie. – Mam pytanie.
Obrzucam go pytającym spojrzeniem, zachęcając, by kontynuował. Przecież ja naprawdę nie mam całego dnia na takie przepychanki o każde jedno słowo.
– Nie jest łatwo cię tu znaleźć, wiesz? – stwierdza nagle, rozglądając się po pomieszczeniu.
– Wiem. – Zaciskam usta w cierpkim uśmiechu. – W takim razie, skoro już mnie pan znalazł, jak mogę pomóc? – ponawiam pytanie, licząc, że może tym razem przyniesie ono zamierzony skutek.
Macha dłonią.
– Przestań. Żaden ze mnie pan. Jestem Gideon! – stwierdza entuzjastycznie, wyciągając rękę nad kontuarem. Niechętnie ją ściskam. Na pogaduszki mu się zebrało. Czy on nie musi pracować? A taką miałem nadzieję, że kolejne pytanie pomoże. Teraz to już nie wiem, czy próbować kolejny raz. Czy to wszystko w ogóle ma sens. – Co ja tu…? – mruczy pod nosem, mrużąc oczy. – A tak! – Rozpromieniony podnosi na mnie wzrok.
No nareszcie. Może wreszcie uda mu się wysłowić.
– Przychodzę bardziej z taką sprawą, no, właściwie pytaniem. Zauważyłem, że zawsze kręcisz się koło takiej niezłej dupy. I, no wiesz, jest wolna? Może mógłbyś mnie jej przedstawić?
O czym on tak właściwie…?
Zalewa mnie gniew, a palce całkiem same zaciskają się na różdżce. Przestępuję krok do przodu, opieram się o kontuar i kładę na nim ręce wciąż zaciśnięte w pięści. Gideon niepewnie mierzy wzrokiem różdżkę, której brakuje tylko kilku cali, by zostać w niego wycelowaną.
– Byłbym bardzo wdzięczny, gdybyś nie nazywał mojej siostry jak jakiś kawałek mięsa – cedzę przez zaciśnięte zęby. – I to naprawdę nie jest twój zasrany interes, żeby wiedzieć, czy się z kimś spotyka, bo jedno jest pewne… Nigdy nie spotka się z kimś takim jak ty, ty personifikacjo łajnobomby! A jeśli kiedykolwiek zobaczę, że patrzysz na nią w nieodpowiedni sposób… Lepiej unikaj ciemnych zaułków – dodaję, przenosząc ciężar ciała na dłonie i nachylając się w jego stronę nad kontuarem. – A teraz wypad z mojego archiwum! – krzyczę, uderzając pięścią o blat, a Gideon obrzuca mnie nieodgadnionym spojrzeniem, po czym wycofuje się w kierunku drzwi.
– Co? Co wy tu robicie? – Patrzę z zaskoczeniem na Bae i Rakesha, którzy zjawili się właśnie w moim całkiem sporym więzieniu. Zerkam na zegarek, dochodzi osiemnasta.
– Przyszliśmy ci pomóc – odpowiada Bae, wzruszając ramionami.
– I przynieśliśmy indyjskie jedzenie – dodaje Rakesh, machając mi przed nosem dużą torbą. – Ja, co prawda, chciałem coś innego, choćby chińszczyznę, całkiem niedaleko jest taka bardzo dobra knajpa, ale Bae się uparła. A znasz ją, jak ona się na coś uprze… – Rakesh potrząsnął głową.
– Przecież mówiłem wam… Ech… – Wzdycham ciężko i rozcieram sobie nasadę nosa. Rakesh ma trochę racji. Całkiem sporo racji. Jak Bae się na coś uprze, praktycznie nie da się jej od tego odwieść. – I co, będziecie to robić za darmo? Przecież to bez sensu!
– Czego się nie robi dla przyjaciół? – pyta Rakesh retorycznie, z miną i głosem niczym wielki filozof z marmurowych posągów.
– No dobrze, jeśli chcecie, to możecie zostać. Przecież i tak nie dam rady was stąd wyrzucić… Ale! – Celuję gwałtownie palcem w sufit. – Musicie mi pozwolić potem postawić wam po piwie.
– Innej formy zapłaty nie przyjmujemy! – Bae wybucha śmiechem i razem z Rakeshem zabierają się za rozkładanie kolacji na archiwalnym kontuarze. – Poza tym, musimy wymyślić jakąś strategię, żebyś mógł zdobyć tę dziewczynę. Znaczy właściwie ja już mam pomysł i nawet zaczęłam go realizować, więc to jest bardziej „muszę was zapoznać z moim planem”, niż musimy go wymyślić… – urywa i rozkłada talerze na blacie. Patrzę na nią z niedowierzaniem, bo przy Bae nie ma miejsca na zaskoczenie. Wszystko jest w najlepszym porządku, w gruncie rzeczy nie dzieje się nic nadzwyczajnego.
– Tak? – Rakesh za to ani trochę nie kryje się ze swoim zaskoczeniem. – Jak to masz plan? Jak to masz plan i przez tyle godzin nic mi nie powiedziałaś?! – pyta rozemocjonowany, gwałtownie wymachując rękoma w powietrzu.
Bae tylko wzrusza ramionami i uśmiecha się tajemniczo.
– Przecież wszyscy wiemy, że Car sam by sobie z takim wyzwaniem nie poradził. Ktoś musiał wymyślić jakąś koncepcję. A chyba nie sądziłeś, że mógłbyś to być ty – żartuje. Rakesh mamrocze tylko coś pod nosem i chmurnie marszczy brew. – Pomysł jest dość prosty. Wyprawiamy imprezę urodzinową.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy