niedziela, 31 grudnia 2017

Epilog


Leżę bez ruchu na łazienkowej podłodze, a cały świat i czas zdają się przepływać gdzieś obok mnie. Słyszę, jak Rakesh krząta się po kuchni, ale równie dobrze mógłby być w tej chwili w zupełnie innym wszechświecie. Ja mógłbym być w innym wszechświecie. Chciałbym być w innym wszechświecie.
Nie mam siły nawet ruszyć najmniejszym palcem. Nie potrafię. Nie chcę?
Rakesh idzie korytarzem; mimo że porusza się jak kot, stare deski trzeszczą pod jego nogami. Drzwi skrzypią, a odstawiany kubek brzęczy tak samo jak zawsze. Zupełnie jakby świat jeszcze nie wiedział o tym, że wszystko się zmieniło. Że nic już nigdy nie będzie takie jak dawniej.
– Car, gdybyś tylko czegoś potrzebował… Czegokolwiek… To będę w kuchni. Zostanę u ciebie, dopóki nie poczujesz się lepiej.
Dotyk jego dłoni na ramieniu, który zupełnie niczego nie zmienia, choć zapewne Rakesh pragnąłby, by tak było.
Jego głos jest zabarwiony smutkiem, ale to ledwie kropla w morzu rozpaczy, w którym obecnie się znajduję. Walczę o przetrwanie. Wierzgam nogami i łapczywie łapię hausty powietrza, kiedy na krótką chwilę, ledwie ułamek sekundy, udaje mi się wyłonić na powierzchnię. Walczę. Tonę. Pozwalam sobie opadać powoli na dno. Już nie walczę, już nie młócę rękoma. Bo i po co? Jaki w tym wszystkim cel? Absolutnie żaden.
Przytłumione echo pukania do drzwi i odległej rozmowy. A przecież rozgrywającej się zaledwie za kartonową ścianą. Jak to możliwe, że właśnie wtedy, kiedy wszystko zdaje się już układać, kiedy prawie udało ci się wsadzić wszystkie puzzle w pasujące miejsca, wszystko się rozsypuje?! I to nie tylko jakby ktoś zrzucił ci te pieprzone puzzle na podłogę i musisz zaczynać od nowa, ale jakby przepuścił ci je przez niszczarkę, a resztki dał do zabawy psu, który rozdrobni je jeszcze bardziej. Tak, że nie będą się już nadawać absolutnie do niczego. Zupełnie jak ja teraz.
Dlaczego, do cholery, to nie mogłem być ja?! Dlaczego?! Oddałbym wszystko, żebym to był ja. Żebyś to ty teraz musiała leżeć na tej cholernej podłodze, próbując sobie poukładać życie na nowo. Wiem, że to samolubne. Wiem. Ale wiem też, że ty poradziłabyś sobie z tym zadaniem o wiele lepiej ode mnie.
– Nie wchodź tutaj – chcę warknąć, kiedy słyszę za plecami skrzypienie drzwi, ale to, co wydobywa się z moje gardła, jest ledwie słyszalnym pomrukiem. Najwyraźniej moja groźba jednak nie wywarła żadnego wrażenia, bo drzwi otwierają się szerzej i słyszę znajomy stukot wysokich obcasów na kafelkach.
– Car, zjedz coś, proszę. Rakesh powiedział mi, że od trzech dni nie ruszasz się z łóżka, nie chcesz jeść, ani nie zmieniasz ubrań… – Głos jej się załamał. – Jestem pewna, że ona by tego nie chciała…
– Odwal się! Gówno wiesz o tym, czego by chciała! W ogóle jej nie znałaś! – Trzęsę się z emocji, ale równocześnie nie jestem w stanie się ruszyć. Wstrząsa mną szloch, ale żaden dźwięk nie wydostaje się na zewnątrz. Zamiast tego lustro wiszące nad umywaką roztrzaskuje się w drobny mak, zasypując podłogę ostrymi odłamkami.
– Znałam ją dzięki tobie – odpowiada spokojnie, zupełnie ignorując ton mojego głosu. – Dzięki twoim opowieściom, znałam ją. Czuję, jakbym ją znała.
– Nic o niej nie wiesz – cedzę przez zęby. – Nic o nas nie wiesz.
Westchnie, pełne żalu. Znowu ten stukot obcasów po podłodze. Staje przede mną i widzę jej czarne szpilki i eleganckie pończochy ze szwem.
– Być może. Być może nic tak naprawdę nie wiem. Co nie zmienia faktu, że musisz coś zjeść. Chcesz umrzeć na tej podłodze?
– Tak – wyrywa mi się i czuję, jak pęka mi serce. Nawet nie próbuję pochwycić tego słowa i pozwalam, by zawisło między nami.
Klęka z ciężkim westchnieniem, przy głośnym akompaniamencie szeleszczącej tkaniny i po chwili leży naprzeciw mnie na podłodze. Twarz obok twarzy. Patrzy na mnie tymi wielkimi, smutnymi oczami, przez co ja nie mogę patrzeć na nią, bo to wszystko jest zbyt bolesne. Nie mam już siły na jeszcze więcej bólu.
– Dlaczego? – pyta cicho, delikatnie kładąc mi dłoń na policzku.
Czuję się, jakby ktoś postanowił rozpuścić mi kości, jakby nurzał je w kwasie; jakby powoli obdzierał mnie ze skóry, a potem z mięsa, mięsień po mięśniu, rozkoszując się bólem, jaki zadaje; jakby ktoś postanowił wyrwać ze mnie układ nerwowy, który wciąż wyrywał się z powrotem do ciała. Jakby bardzo chciał, żebym przechodził katusze, niezwykle dbając, by przypadkiem nie pozwolić mi umrzeć. Odejść. Bo wtedy byłoby zbyt łatwo; bez bólu.
– Car…
– Nie mów tak do mnie – udaje mi się tylko powiedzieć.
– Caradoc – poprawia się. – Dlaczego? – ponawia pytanie, jakby naprawdę oczekiwała odpowiedzi.
– Nie powiedziałem jej, że ją kocham. Kiedy ostatni raz rozmawialiśmy, nie powiedziałem jej, że ją kocham – wyrzucam z siebie, zupełnie jakby to była kula ognia, która stopniowo wypalała mi wnętrzności. A potem czuję się, jakby ktoś sięgnął do środka mnie i wyszarpał moje serce przez usta, rozdrapując całe gardło długimi, ostrymi paznokciami.
– Ona o tym wiedziała. Na pewno doskonale o tym wiedziała – zapewnia mnie, a w jej oczach stają łzy.
– A co jeśli nie? – pytam, rozpaczliwie łapiąc powietrze, które jakby ktoś wyssał z moich płuc. Nie potrafię oddychać, nie potrafię… Znowu wstrząsa mną szloch, a wszystkie sprzęty wkoło nas zaczynają drżeć. Hiperwentyluję, klatka piersiowa unosi się i opada o wiele zbyt szybko.
– Na pewno wiedziała – zapewnia mnie po raz kolejny, mocno przywierając do mnie całym ciałem. Czuję, jak jej łzy moczą rękaw mojej koszuli. – A teraz musisz wstać. Musisz wstać i żyć dalej. Dla niej.
Zaciskam powieki tak mocno, jak tylko potrafię. Nie chcę na nią patrzeć. Nie chcę jej słuchać.
– Rozumiem, że cierpisz, ale nie jesteś sam. Nie jesteś sam! Ale teraz musisz wstać. Musisz ruszyć się z tej przeklętej podłogi! – krzyczy, a łzy ciekną jej po policzkach, ale mimo to próbuje mnie podnieść swoimi drobnymi rączkami. W końcu daje za wygraną i upada na mnie. – Wróć do mnie. Wróć do mnie, proszę – szepcze, chowając twarz w zagłębieniu szyi. Jej całym ciałem wstrząsa szloch, który wstrząsa też moim. Szarpie jakąś zapomnianą strunę. Więc kiedy następnym razem próbuje mnie podnieść, staram się jej pomóc, choć szybko okazuje się to beznadziejnym pomysłem, bo głowa mi pęka, a w dodatku zaczyna mi się w niej kręcić tak mocno, że upadam na powrót na podłogę. – Rakesh! – krzyczy rozpaczliwie, gdy w ostatniej chwili udaje jej się zamortyzować uderzenie mojej czaszki o kafelki.
Rakesh wpada do łazienki, jakby się paliło, otwierając drzwi z impetem, tak, że aż uderzają o ścianę i klamka rozbija płytkę.
– Pomóż mi – prosi go, podejmując kolejną próbę doprowadzenia mnie do pionu. Rakesh chwyta mnie z drugiej strony i wspólnymi siłami udaje im się mnie postawić. Nogi odmawiają mi posłuszeństwa, praktycznie ich nie czuję i gdyby nie ci dwoje, pewnie znowu leżałbym już na podłodze.
– I co teraz? – pyta Rakesh niepewnie.
Zamykam oczy, głowa zwisa mi bezwładnie. Zupełnie jakby mnie tu nie było. Chyba dokonała się między nimi jakaś niema wymiana zdań, ponieważ czuję, że się poruszamy. Ciągnę za sobą nogami, starając się wykonywać coś na podobieństwo kroków, ale doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że to wyłącznie ich zasługa.
A potem nagle uderza we mnie strumień chłodnej wody. Spływa po moich włosach, moczy ubranie; spłukuje krew z rozdrapanych przedramion, zabiera ją ze sobą do odpływu, zupełnie jakby zmywała też część emocji. I ta przedziwna mieszanka ulgi i bólu, która uderza we mnie na nowo, sprawia, że na powrót zaczynam płakać. Zupełnie jakby woda oddała mi również tę możliwość.
– Możesz już iść. Poradzę sobie dalej – mówi cicho Rakesh, przygarniając mnie do siebie i pozwalając mi wypłakać się na swoim ramieniu, powolnymi ruchami głaszcząc mnie po plecach.
Drzwi zamykają się za nią cicho, a woda wciąż jednostajnie szumi, przemaczając nas do suchej nitki. Rakesh pomaga mi uporać się z guzikami koszuli, bo moje palce są jakieś takie nie moje. Jakbym stracił w nich czucie. Jakbym stracił czucie w całym ciele.
– Dziękuję – mówię cicho. Dopiero kiedy podnoszę wzrok, by spojrzeć mu w oczy, widzę, że on też płacze. I chociaż w tej chwili to głównie on podtrzymuje mnie, czuję, że muszę się pozbierać. Posklejać na powrót tanim klejem i taśmą klejącą. Bo kto inny podtrzyma jego, gdy będzie tego potrzebował?
Szum wody cichnie i momentalnie rozlega się pukanie. Zupełnie jakby cały czas czaiła się w korytarzu, czekając na ten moment.
– Zostawiłam wam pod drzwiami ubrania na zmianę. Pośpieszcie się, nie zostało zbyt wiele czasu – mówi przez zamknięte drzwi, a potem odchodzi przy akompaniamencie skrzypiącej podłogi i głośnego staccato obcasów.
Rakesh pomaga mi się ogolić; dłonie niemiłosiernie mi się trzęsą, a łzy wciąż płyną po moich policzkach. Wciąż ledwo stoję, ale staram się chociaż trochę być oparciem również dla niego.
Ale kiedy Rakesh otwiera drzwi i moim oczom ukazuje się lewitujący czarny garnitur, a obok niego tartan, muszę przytrzymać się umywalki, by nie upaść. Nie przypuszczałem, że coś w życiu może być aż tak trudne. Nie przypuszczałem, że może mi się przytrafić coś takiego. Że tobie może się przytrafić coś takiego. Oddałbym wszystko, by móc zamienić się z tobą miejscami.
Dlaczego ja, Panie, Jezu Chryste?! Dlaczego ona?! Dlaczego ona, do cholery?!
Każdą komórkę ciała rozrywa ból, a gardło rozdziera niemy krzyk. Nogi się pode mną uginają i nawet mocny uchwyt dłoni na umywalce nie zdoła powstrzymać mojego upadku. Gdyby nie Rakesh, chyba zostałbym na tej podłodze, owinięty w biodrach jedynie ręcznikiem. Gdyby nie Rakesh, skonałbym na tej podłodze. Bo to ostatecznie o wiele łatwiejsze wyjście niż próba dalszego życia.
Rakesh pomaga mi się ubrać, chociaż wyraźnie nie bardzo radzi sobie z taką nietypową formą ubioru. Ostatecznie zapinam drżącymi dłońmi rodową broszę, podczas gdy Rakesh szybkimi ruchami zakłada swój garnitur.
– Musimy już iść – mówi cicho, spoglądając na zegarek, po czym wraca do zapinania guzików koszuli. – Ale musisz coś zjeść, zanim wyjdziesz. Nie możesz iść tak, jak stoisz, nie jadłeś nic od trzech dni, zemdlejesz nam tam. – Zaciąga mnie do kuchni i podtyka mi pod nos talerz kanapek.
– Smarowałeś masłem1? – pytam, a on patrzy na mnie nierozumiejącym spojrzeniem.
– Tak. To źle?
– Tak. Nie mogę tego zjeść. – Rakesh wyraźnie nie rozumie, o co w tym wszystkim chodzi, ale bez słowa macha różdżką i po chwili wisi przede mną taka sama kanapka, ale już bez masła.
– Ale zjedz to. Błagam.
– Gotowy? – pytają niemal równocześnie, kurczowo zamykający moje dłonie w mocnych uściskach. Kiwam głową, choć wszyscy wiemy, że to wierutne kłamstwo. Że na coś takiego nigdy nie można być gotowym.
Z głośnym trzaskiem aportujemy się na szkockim wzgórzu, gdzie zamiast porywistego wiatru, który powinien szarpać za nasze ubrania, zalewa nas żar południowego słońca. Zupełnie jakby nawet świat nie miał na tyle szacunku, by choć na chwilę spłynąć deszczem.
– Nie… Nie mogę… Nie mogę tego tak zostawić, muszę… Muszę… Muszę sprawić, żeby jej… – Głos więźnie mi w gardle. – …miała jakieś znaczenie.
– Myślę, że z tym akurat mogę ci pomóc. Są inni, którzy mogą ci pomóc… Inni, którzy też próbują nadać temu wszystkiemu znaczenie. Którzy próbują przeciwstawić się Temu-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać. Ale porozmawiamy o tym później. Nie dziś. – Ściska moją dłoń. – Sprawimy, że… będzie miała znaczenie. Obiecuję.
Krew z krwi mojej, kość z mojej kości.
Martwi dostają więcej kwiatów niż żywi.






1Pytanie wynika z sidemnastowiecznego Szkockiego zwyczaju, mówiącego o tym, że wszelkie mleko, cebula i masło, które powstały w domu w czasie czyjejś śmierci, musiały zostać wyrzucone, ponieważ uważano, że duch może w nie wniknąć i zepsuć. Tutaj może jest to bardzo dalekie echo, ale uznałam, że w przypadku Cara, wychowanego na wsi, może to być dość naturalne zachowanie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy