sobota, 18 listopada 2017

Rozdział szósty

W głowie się kręci, w myślach się miesza. Krok stawiany za krokiem, w zupełnie nieznanym kierunku. Siłą powstrzymywane mdłości. Lekkie wahania równowagi, konieczność przytrzymania się czegoś. Zupełnie jakbym był pijany, a to przecież tylko stres. Jakieś kolosalne, zupełnie absurdalne pokłady stresu. Nie sądziłem, że cała ta sytuacja aż tak bardzo mnie uderzy. Przecież to nienormalnie.
Wszystko jest w porządku, to tylko zwykła impreza, będzie tam wielu innych ludzi. Nie ma się czym przejmować. To przecież nic wielkiego, jakoś to przeżyję. Ale może najpierw zwymiotuję do tego rynsztoka, a potem schowam się w łazience pod pretekstem złego samopoczucia. Ba, jakim tam pretekstem, przecież ja tu zaraz zejdę z tych nerwów. Na zmianę zimno mi i gorąco, ledwo stoję na nogach, dłonie mam całkiem mokre.
Bae przygląda mi się z niepokojem, ale mimo to ignoruje moje wszystkie objawy i dzielnie prze w kierunku pubu, gdzie mamy się wszyscy spotkać. Prycha i wzdycha nerwowo, kiedy zostaję w tyle, cofa się, chwyta mnie za rękę i ciągnie dalej. Nie wypada przecież, żebyśmy przybyli tam spóźnieni. Co jej w ogóle przyszło do głowy, żeby wpadać na taki cholernie idiotyczny plan jakiegoś przyjęcia. Przecież ja nigdy nie byłem w tym zbyt dobry. Nie to co ona – znajomi w każdym kręgu szkoły, wiedza (dla mnie zupełnie tajemna) o każdym – to naprawdę dziwne, że swoją zdolność do łatwego zapamiętywania zdecydowała się wykorzystać do czegoś tak trywialnego – z lekkością rozdawane uśmiechy i łatwość w nawiązywaniu kontaktów. Każdy w Hogwarcie znał jej imię – nie ma w tym zresztą nic dziwnego, regularnie wykrzykiwała je do mikrofonu przed każdym meczem quidditcha – i ona chyba też znała każdego. I nie żebym był zazdrosny, ale mimo że byliśmy bliźniakami, w dodatku trafiliśmy do tego samego domu, to nikt nie wiedział, jak ja się nazywam. Właściwie jestem ciekaw, czy inni wiedzieli, że Bae w ogóle ma brata.
Niepewnie brnę dalej przed siebie, o mały włos unikając wpadnięcia na mijających mnie londyńczyków, ale Bae jak na złość nie chce zwolnić.
Na Merlina, Car, jak ty wyglądasz! – Załamuje nade mną ręce, kiedy wreszcie zatrzymuje się pod „The Bolton”. Dlaczego to właściwie musiał być irlandzki pub? Jakby nasza dwójka i Rakesh nie była wystarczającym zestawem ludzi, ze zrozumieniem których inni mieli problem. Potrzebowaliśmy jeszcze Irlandczyków. No tak, po co się mamy ograniczać! – Nie wiem, czy bardziej jesteś blady, czy zielonkawy – mamrocze, nachylając się w moją stronę i strzepując mi jakiś wyimaginowany pyłek z koszuli, po czym poprawia jej kołnierzyk. – Weź głęboki wdech – rozkazuje i uważnie przygląda się, czy aby na pewno wykonałem jej polecenie. – Chcesz się napić? Albo zapalić? Myślisz, że to ci pomoże? – pyta niepewnie, kiedy głębokie oddechy nie dają żadnego rezultatu.
Tak, jeśli naszym celem jest opróżnienie mojego żołądka w trybie ekspresowym. Ale to się może źle skończyć dla tej koszuli.
– Może lepiej nie sil się tutaj na żarty, bo zaraz mi z tego wysiłku zemdlejesz. A chociaż urodziłam się tylko kilka minut po tobie, to Merlin mi świadkiem, że nie dam rady odnieść cię do domu.
Wzdycham. Po cieżką cholerę w ogóle wpadłaś na taki obłąkany pomysł, kobieto?
Chodź. – Łapie mnie pod ramię w taki sposób, że wygląda, jakbym to ja jej użyczał ramienia, podczas gdy naprawdę jest zupełnie odwrotnie. – Może jak sobie usiądziesz, to ci się polepszy.
W środku wcale nie jest wiele lepiej, wręcz przeciwnie, denerwuję się jeszcze bardziej niż wcześniej. Obsługa wskazuje nam zarezerwowany przez nas (a raczej przez Bae) stolik, którego z pewnością nie można nazwać stolikiem, a raczej ogromnym stołem.
Na Merlina, Bae, ile osób zaprosiłaś? – pytam, czując, jak resztki krwi odpływają mi z twarzy.
Wzrusza ramionami.
Właściwie nie jakoś dużo. Na pewno mniej, niż zaprosili rodzice. Nie patrz tak na mnie, przecież musiała stworzyć jakieś pozory dla tej ustawionej randki! – prycha cicho, pochylając się w moją stronę.
– I jak tam? – Obruszam się, kiedy nagle głowa Rakesha wyłania się tuż obok mojego ramienia, a jego dłoń mocno ściska mnie za ramię. – Przyszedłem odrobinę wcześniej, żeby… – urywa na chwilę, a po jego twarzy widać, że intensywnie o czymś myśli. – Żeby, no, zaoferować wsparcie moralne! – wypala po chwili, mocno ściskając mnie za ramię. Rzucam mu pytające spojrzenie. – Nie, wcale nie przyszedłem wcześniej dlatego, że Grishma postanowiła, że dzisiaj to ja mam być księżniczką, którą ona, jako dzielny książę, mogłaby uratować z wieży, znaczy no, z górnej pryczy piętrowego łóżka. A potem kazała mi założyć sari mamy. Więc uznałem, że muszę pilnie stawić się na miejscu w roli wsparcia moralnego. Tak mi się przypomniało. Wiele mogę dla nich wszystkich zrobić, ale myślę, że noszenie sari wyznacza tę granicę.
Bae kiwa głową z rozbawieniem.
– To naprawdę urocze, co mówisz. I aż sprawiło, że też chciałabym cię zobaczyć w tym sari.
– Uwierz mi, nie chciałabyś. – Rakesh wywraca oczami.
Mijają minuty, w „The Bolton” zbiera się coraz więcej ludzi, znajomi Bae witają się ze mną, wymieniając swoje imiona, z których nie udało mi się zapamiętać nawet połowy, a drugiej połowy nie umiem dopasować do konkretnej twarzy. Każdy z nich uśmiecha się szeroko, czasami nawet głośno się śmieje, czasami podchodzą razem z Bae, która oczywiście już weszła w swoją rolę duszy towarzystwa, czasami większymi grupkami, czasami pojedynczo, czasami głośno się śmiejąc z żartów, których nie dane mi było usłyszeć, a ja… ja czułem się trochę jak piąte koło u wozu. Ani trochę tu nie pasuję i z każdą chwilą mam coraz większą ochotę iść i ukryć się w łazience. I być może również nawiązać bliższą i intymną znajomość z muszlą klozetową.
Powstrzymuje mnie jedynie Rakesh, któremu Bae chyba przydzieliła zadanie pilnowania mnie, bo za każdym razem, kiedy spoglądam z nadzieją w stronę domniemanego schronienia, od razu to zauważa, i wtedy rzuca mi karcące spojrzenie. I jestem prawie pewien, że gdybym tylko zrobił krok w tamtym kierunku, momentalnie znalazłby się u mojego boku, otoczył mnie ramieniem i stanowczo zmienił trajektorię mojej trasy.
Nagle u mojego boku pojawia się Bae w towarzystwie dwóch innych dziewczyn. Obie są dość wysokie i bardzo opalone.
– To są Saoirse 1 i Aoibheann 2, pracują ze mną w departamencie. To one podsunęły mi to miejsce.
– To bardzo miło z waszej strony – odpowiadam grzecznie, choć tak naprawdę mam ochotę udusić każdą z osobna, że przez nie muszę teraz cierpieć takie katusze.
– Opowiadały mi, jak świetnie bawiły się tutaj w ubiegłym tygodniu na urodzinach wujka Tadhga 3.
Kiwam głową z miną starającą się wyrazić zainteresowanie, ale w głębi duszy nie potrafiąc uwierzyć w to, że Bae naprawdę zapamiętuje te wszystkie informacje i jeszcze uważa je za dość ważne, by się nimi dzielić z innymi.
– Wszystkiego najlepszego – mówi pierwsza, za cholerę nie mam pojęcia która, i uśmiecha się promiennie.
– Tak, tak, no właśnie – podchwyca druga. Myślami jest już chyba jednak gdzieś indziej, bez krępacji wodząc wzrokiem za facetem, który właśnie nas mija.
– Myślę, że muszę znaleźć dla siostry dużą szklankę lodowato zimnej wody – wzdycha z przekąsem pierwsza z nich. Na Merlina, gdyby one chociaż nie były do siebie aż tak podobne… – Za to mnie z pewnością przyda się coś mocniejszego. – Wywraca oczami, rzuca nam przepraszające spojrzenie, po czym odchodzi w stronę baru, ciągnąc swoją siostrę za sobą.
– Czy one nie powinny być odrobinę bardziej blade? Jak na Irlandki mają bardzo ciemną karnację – pytam Bae, odprowadzając dziewczyny wzrokiem.
– Niedawno wróciły z Włoch. Musiały ściągnąć stamtąd Ludo Bagmana, wiesz, tego pałkarza Os, który miał pojechać na wakacje, ale stracił wszystkie pieniądze. I chociaż opowiada każdemu, kto chce słuchać, że go okradli, a on w bardzo widowiskowy sposób długo im się opierał, a dopiero ich znacząca przewaga liczebna spowodowała, że był zmuszony się poddać, to wszyscy dobrze wiemy, że to nieprawda. Zwyczajnie wszystko przepuścił. Albo przegrał w jakimś kasynie… – kwituje kwaśno. – Gdyby nie to, że jest taki dobry, na pewno już dawno wyrzuciliby go na zbity pysk z drużyny. No i jak ci się podoba? – pyta, nagle i niespodziewanie zmieniając temat.
Nie rozumiem, czemu Bae oczekuję, że nagle się zmienię i zacznę się tu dobrze czuć. Przecież to było do przewidzenia, że tak się to skończy. Nigdy nie byłem fanem imprez ani nawet pomieszczeń ze zbyt dużym zagęszczeniem na stopę kwadratową.
– A jak myślisz? – odpowiadam pytaniem na pytanie.
– Och – prycha cicho. Podchodzi ze mną do stolika, po czym wciska mi w dłoń kieliszek. – Wypij to, może jednak poczujesz się lepiej. Dobrze, że wygoiliśmy te tatuaże szybciej niż zapowiadał tatuażysta – zauważa, wodząc opuszkami palców po czarnym wzorze, jak robiła to już setki razy, odkąd się pojawił na jej skórze. – Ale z drugiej strony – wzrusza ramionami – nie mógł przecież wiedzieć, że nasze sposoby są o wiele bardziej efektywne niż mugolskie. Poczekaj jeszcze chwilę, aż przyjdzie Alicja, Frank i Dorcas. Tylko potem pamiętasz, co dalej. Rozmawialiśmy o tym, prawda? Nie możesz stchórzyć albo schować się w łazience, bo wtedy na pewno nic z tego nie będzie. Musisz być odważny i zdecydowany. Wykorzystaj cały swój szkocki urok, wiem, że tam jest! Tylko nie za dużo, nie chcemy, żeby nam tu się wytworzył jakiś wir szkockiego uroku, który wciągnie wszystkich zgromadzonych! – Chichocze. – A potem to już z górki, jak złapiesz ją na haczyk, z kolejną randką bez problemu poradzisz sobie sam.
– A co, jeśli nie?
– Jeśli nie co?
– Jeśli nie złapie się na haczyk szkockiego uroku?
– To niemożliwe. – Odpowiada tak pewnie, że prawie jej uwierzyłem. – Do dzieła, wampusie! – Ściska mnie za dłoń, kiedy drzwi pubu się otwierają, i staje w nich Dorcas. A ja nagle znajduję się w próżni, która wypchnęła całe powietrze z moich płuc.
I tyle by było ze szkockiego uroku.
Biorę głęboki wdech i upominam się, że to przecież moja jedyna szansa. Kolejna taka może się już nie powtórzyć. Co prawda nie jesteś Gryfonem, ale odwagi! Dasz radę. Stawiam pierwszy krok, a później idzie już z górki.
Staję przed Dorcas, jeszcze śliczniejszą niż zwykle, i jej widok zapiera mi dech w piersiach do tego stopnia, że nie jestem w stanie wydusić z siebie ani słowa. Na szczęście nie muszę tego robić, bo Dorcas rozgląda się nerwowo po pozostałych zebranych i w końcu wyrzuca z siebie cicho i niepewnie:
– Chyba odrobinę za bardzo się wystroiłam. – Milknie, jakby zorientowała się, że powiedziała coś niewłaściwego, a jej policzki momentalnie przybierają kolor dojrzałych piwonii, jakie mama hodowała pod oknami.
Pierwszy raz słyszę, jak się odzywa, a jej przepełniony słodyczą akcent z południowej Walii prawie zwala mnie z nóg.
– Nie, wcale nie. Wyglądasz pięknie – wyrywa mi się, choć nie do końca to planowałem, a jak już otwarłem usta, to nie potrafiłem przestać. Dorcas czerwienieje jeszcze bardziej. – Miło, że przyszłaś. Obawiam się, że jeszcze się nie znamy. Jestem Caradoc – kolejne słowa wypadają ze mnie zupełnie bez mojej władzy. Muszę się opanować, bo znajduję się ledwie o krok od kompletnego towarzyskiego pogrążenia się na wieki.
– Dorcas – przedstawia się nieśmiało i równie nieśmiało ściska moją wyciągniętą dłoń. Na Merlina, jakie ma cudownie idealne dłonie. Nawet to jest w niej doskonałe. – Przyznam szczerze, że właściwie nie wiem nawet, co tutaj robię. Wiesz może, którzy z nich to solenizanci? Wstyd się przyznać, ale żadnego z nich jeszcze nigdy nie poznałam – rzuca cicho, ponownie rozglądając się nerwowo po pomieszczeniu.
– Jestem Caradoc.
– Już to mówiłeś. – Potrząsa głową z niezrozumieniem, a jej misternie ułożone włosy, które wyglądają zupełnie jak u Ingrid Bergman w „Casablance”, obijają się jej o policzki. Jakaś część mnie chciałaby zaśmiać się cicho, ale inna jest zbyt zajęta łajaniem siebie samego za bycie aż takiego kalibru idiotą, że zupełnie nie mam na to czasu.
– Tak. Miałem na myśli, że jestem jednym z solenizantów.
– Ach! Na Merlina! Bardzo, ale to bardzo cię przepraszam! – Zasłania dłonią te swoje cudowne i kształtne usta pociągnięte matową szminką i aż w dołku mnie coś ściska, że przez tę krótką chwilę nie będę mógł na nie patrzeć. – Wszystkiego najlepszego – mówi speszona i wyciąga w moją stronę butelkę whisky Mac an tSagairtów przewiązaną na szyjce ogromną kokardą. – Przepraszam, że tak banalnie, ale to wszystko przez to, że… – urywa. – Właściwie to wszystko przez Alicję. – Znowu potrząsa głową, ale zauważam, że kątem oka znowu rozgląda się po lokalu. I choć jej niesamowity urok sprawia, że ciężko mi przy niej myśleć, czuję, że muszę działać.
– Masz może ochotę się czegoś napić? Dokończyłabyś mi wtedy tę historię – proponuję, a ona kiwa głową, ale jakby bezwolnie. – Nie czujesz się tu najlepiej? – pytam po chwili, dostrzegając w jej oczach odrobinę tego, co sam czułem za każdym razem, gdy przychodziło mi znaleźć się w takim miejscu. W odpowiedzi kręci tylko głową, zaplatając dłonie na brzuchu. – Nawet nie wiesz, jak doskonale cię rozumiem. Zechciałabyś się może w takim razie stąd ze mną urwać? – proponuję, może nawet odrobinę zbyt odważnie, zaskakując tym nawet samego siebie. Ale ku mojemu jeszcze większemu zdziwieniu, Dorcas kiwa głową i odpowiada, uśmiechając się nieśmiało:
– Nawet nie wiesz, jak bardzo.
– Wiesz, teraz wcale nie jestem już taka pewna, czy to aby był dobry pomysł… – mówi cicho, kiedy wymykamy się z pubu z butelką whisky, naprędce transmutowaną w bukiet kwiatów i podprowadzonymi zaklęciem szklankami. Jest tak parno i duszno, że aż mam wrażenie, jakby ktoś kazał oddychać mi pod wodą. Pod wyjątkowo gorącą wodą. – Jesteś pewien? Przecież to twoje przyjęcie – stwierdza, rzucając krótkie spojrzenie na drzwi „Boltona”, nerwowymi palcami skubiąc materiał eleganckiej sukienki. Szkoda, że nie przyszła jednak w jeansach, przemyka mi przez myśl, ale ciężko stwierdzić, czy w tej sukience nie jest przypadkiem jeszcze aby piękniejsza niż w tych hipotetycznych jeansach. Może. Może właśnie tak jest. Tak czy inaczej, całe moje serce kosmicznie się cieszy, że oczy mogą ją zobaczyć w czymś innym niż ministerialna szata.
– Nie sądzę, aby ktoś zauważył moje zniknięcie. Przynajmniej nie wystarczająco szybko, by zdążył nas złapać, zanim się gdzieś schowamy. – Staram się posłać jej najładniejszy uśmiech, na jaki mnie stać, równocześnie pilnując się, by przypadkiem nie uśmiechnąć się za szeroko i wyglądać przez to jak jakiś cholerny psychopata. Jeszcze bym ją przestraszył. – Ale jeśli ty nie jesteś pewna, to nie musimy tego robić, zawsze możemy wrócić do środka.
– Wiesz, tak po prawdzie, to nie jestem fanką takich zgromadzeń. – Wzdryga się lekko. – To wszystko wina Alicji – powtarza, potrząsając głową. – O nie – wyrywa jej się, a oczy rozszerzają się w niemym przestrachu. – Jeśli rzeczywiście chcemy to zrobić, to musimy to zrobić teraz – mówi szybko, mimowolnie dotykając mojej dłoni. Na krótki moment zapominam, jak oddychać, ale że w tej chwili niczego nie pragnę bardziej niż tego, szybko kiwam głową i ruszam za nią biegiem, a w powietrzu niesie się rytmiczne stacatto jej obcasów uderzających o londyński chodnik.
Znikamy za rogiem, a w głowie aż szumi mi od tych wszystkich emocji. Dorcas wychyla się lekko, ale najwyraźniej wszystko jest w porządku, bo oddycha z ulgą. Patrzę na nią pytającym wzrokiem, bo chyba w tej chwili tylko na tyle mnie stać.
– Wszystko w porządku? – pyta rozbawiona.
– Nie mam pojęcia, co tu właściwie zaszło, ale mam dziwne wrażenie, że przed kimś uciekaliśmy. Ale tak poza tym, to chyba wszystko w porządku. – Staram się robić dobrą minę do złej gry. I tak jakby udawać, że wcale nie spełniają się moje marzenia.
– To dobrze – śmieje się. – Nawet nie masz pojęcia, o ile lepiej czuję się tutaj niż tam, w środku. Chociaż muszę przyznać, że to wszystko jest dla mnie bardzo… – urywa. – Egzotyczne – dodaje po krótkim namyśle. – Mam na myśli, że nigdy się tak nie zachowuję – marszczy brwi, po czym zagląda mi głęboko w oczy. – Wiesz, zawsze byłam tą ułożoną Krukonką, która zachowywała się zgodnie z utartymi schematami. Większość osób mogła z łatwością odgadnąć, co zrobię w danej sytuacji, a teraz… Uciekam z pubu z jakimś zupełnie nieznanym gościem. – Potrząsa głową, jakby z niedowierzaniem. – Zupełnie nie rozumiem, czemu to zrobiłam. – Chichocze cicho. – To chyba musi chodzić o ciebie. Bo innego wyjaśnienia nie znajduję. I co teraz robimy?
– Chciałabyś może pójść do Hyde Parku? – proponuję pierwsze miejsce, które przychodzi mi do głowy, o którym wiem, że jest dość daleko.
– Wiesz, że nigdy tam nie byłam?
– Mieszkasz w Londynie od roku i nigdy nie byłaś w Hyde Parku? – Przyglądam się jej z powątpiewaniem.
– Może ciężko będzie ci w to uwierzyć, ale zwyczajnie jeszcze nie udało mi się na to znaleźć czasu. Szkoda, że na poradach zawodowych nie mówią o tym, jak bardzo czasochłonne jest szkolenie aurorskie… – wzdycha, krzywiąc się lekko. – A to nie jest daleko? – pyta niepewnie, spoglądając na swoje buty na obcasie.
– Nie wydaje mi się, ale jeśli chcesz, możemy podjechać tam metrem.
– To wszystko wina Alicji – stwierdza po raz kolejny z przekąsem, gestem wskazując na swoje ubranie. Ma przy tym tak uroczo poddenerwowaną minę, że nie mogę się powstrzymać przed uśmiechnięciem. – Wiesz, Alicja zawsze była tą bardziej otwartą i rozrywkową, szczególnie odkąd zaczęła spotykać się z Frankiem. Nie żebym coś do niego miała… – urywa. – Bo znasz Franka, prawda? – pyta, ale najwyraźniej nie czeka nawet na odpowiedź, bo od razu podejmuje temat. Nawet nie zdążam kiwnąć głową, a nawet gdybym to zrobił, i tak by nie zauważyła, bo właśnie szuka czegoś w torebce. – Bardzo go lubię, to porządny facet i w ogóle, i widać, że są ze sobą szczęśliwi… Ale czasami mam do niego żal, że przez niego nie jesteśmy sobie z Alicją aż tak bliskie jak wcześniej. Znaczy, mam na myśli, że nie spędzamy ze sobą już tak dużo czasu. Znaczy oczywiście nadal bardzo dużo, w końcu razem mieszkamy, ale jednak mniej niż kiedyś. Zresztą, mniejsza o to. O czym to ja…? Ach, no tak. Masz może ognia? – pyta nagle, odrywając wzrok od zawartości torebki i patrząc na mnie wyczekująco. W momencie żałuję, że nigdy nie chciałem się nauczyć sztuczki Rakesha, który potrafił pstryknąć palcami i wyczarować mały płomyk, zupełnie bez użycia różdżki. A to wszystko przez to, że kiedyś podsłuchał rozmowę Karishmy i jej tuzina przyjaciółek, jakie to nieziemskie męskie zachowanie, co to podobno zwala z nóg. Wtedy mu (ani im) nie wierzyłem. No to teraz mam. – No tak, gdzie moje maniery… – reflektuje się, wywracając oczami. Nawet to robi w tak uroczy sposób, że coś ściska mnie w dołku. – Poczęstujesz się? – proponuje, wyciągając w moją stronę elegancką papierośnicę.
– Nie, dziękuję, nie palę. – Po krótkiej gonitwie myśli, wybieram jednak bezpieczniejsze rozwiązanie, nie chcę przecież wyjść na skończonego idiotę. Może i nim jestem, ale ona przecież nie musi o tym wiedzieć. A znając moje szczęście, pewnie zakrztusiłbym się dymem, albo skończyłoby się to w równie głupi, do szpiku kości przewidywalny sposób. Całe moje życie jest jednym wielkim cliché. – I niestety ognia też nie mam – dodaję przepraszająco. Chociaż może jednak warto spróbować tej sztuczki Rakesha, może jednak uda się nie spalić brwi…? Chociaż… może jednak lepiej nie próbować. Rozglądam się wkoło i wyczarowuję płomień różdżką, chowając ją za bukietem.
– Dziękuję. – Uśmiecha się słodko i zaciąga się głęboko, po czym zupełnie niespodziewanie rusza przed siebie. – O czym to ja? No tak! Wiesz, dla Alicji to wszystko jest dużo łatwiejsze. Ktoś zaprasza ją na przyjęcie i dla niej to zupełnie normalne. Dla mnie nie. A tutaj w dodatku jeszcze mam iść do ludzi, których nie znam, do mugolskiego baru… Wiesz, co to oznacza? Że nie tylko nie miałam się w co ubrać, ale też absolutnie nie miałam pojęcia, co właściwie powinnam włożyć na taką okazję! – Śmieje się perliście. – Wiesz, wychowałam się w absolutnie czarodziejskiej rodzinie, nie spędzałam czasu wśród mugoli. Nigdy nie było takiej potrzeby. A Alicja jeszcze zostawiła mnie na pastwę losu, prosto po pracy idąc do Franka. Porzuciła mnie całkiem samą, w dodatku bez ubrań. A przecież nie pójdę do mugolskiego pubu w czarodziejskiej szacie. Szkoda tylko, że ja i ekspedientka mamy aż tak rozbieżne definicje słowa „przyjęcie”. – Potrząsa głową. – W ogóle dobrze idziemy? – pyta nagle, odwracając się w moją stronę i zatrzymując się w pół kroku. Ledwie zdążam chwycić ją za łokieć i podtrzymać, bo o włos jednorożca, a by upadła. – Dzisiaj w ogóle jakiś dzień próbowania rzeczy po raz pierwszy, może w takim razie spróbujemy pójść na rekord i zrobić jak najwięcej rzeczy, których normalnie byśmy nie zrobili? – proponuje, a w jej oczach skrzą się psotne iskierki. – Tylko chyba najpierw musielibyśmy transmutować ten bukiet z powrotem w butelkę – dodaje rozbawiona.
Pierwszy łyk. Celowo wypity całkiem otwarcie. Kuszenie losu. Dotarcie do przystanku metra, zejście po schodach, nieskrywana ciekawość Dorcas z powodu jej pierwszej w życiu podróży metrem. Dziecięca radość przy samodzielnym skasowaniu biletu, dziwna cisza kłębiąca się między nimi przerywana jedynie dźwiękiem trzaskającej jarzeniówki.
– Masz bardzo zabawny akcent, wiesz?
– Naprawdę? Szkocki. Uwielbiam go, ale czasami myślę, że byłoby mi o wiele łatwiej, gdybym mówił jak wszyscy inni w szkole. Czasami zrzucam to, że mam tylko jednego przyjaciela, właśnie na akcent.
– Ale jednak masz jednego przyjaciela, więc chyba nie jest aż tak źle.
– Rakesh jest Hindusem. Byliśmy jedynymi dziećmi w klasie, których nikt nie potrafił zrozumieć. Na początku też nie rozumieliśmy się nawzajem. Może to dlatego nasza przyjaźń jest taka silna.
Drugi łyk wypity z butelki transmutowanej w karton mleka. Przynajmniej zawartość pozostała ta sama. Tłumiony chichot Dorcas. Rytmiczny stukot pociągu na szynach.
– A ty prawdopodobnie jesteś w Walii. Z południa Walii, by być dokładnym.
Trzeci łyk. Oczy rozszerzone niemym zaskoczeniem. Dłonie zaciśnięte na metalowej rurce.
– Skąd wiesz?
– Wolisz, żebym zgrywał tajemniczego i powiedział, że zgadłem, czy po prostu mam powiedzieć, że to słychać w każdym słowie, które wypowiadasz?
Czwarty łyk. Zatrzymanie pociągu na stacji. Dorcas przeskakująca nad przerwą, zupełnie jakby bała się, że coś może z niej wyskoczyć. Skierowanie się w stronę Hyde Parku. Żółta łuna zachodu oświetlająca gęste chmury zbierające się nad miastem, które najwyraźniej postanowiły dać Londyńczykom chwilę ulgi od upału.
– Wiesz, że ja mam siostrę.
– Której nawet nie złożyłam życzeń!
– Nie przerywaj mi, poza tym Bae pewnie nawet się nie zorientuje. A ty masz jakieś rodzeństwo?
Piąty łyk. Przekroczenie bramy parku. Resztki wieczornego słońca wydobywające z jej włosów złote refleksy. Drobne detale jej twarzy, które dopiero teraz zostały zauważone, sprawiające, że jest jeszcze piękniejsza. To, jak rzęsy rzucają długie cienie na zaróżowione policzki. To, jak przygryza wargi.
– Właściwie to nie, ale tak jakbym miała. Praktycznie wychowywałam się z Marleną McKinnon. Nasze mamy przyjaźniły się w Hogwarcie i bardzo często się spotykały. Zawsze marzyłam, żeby znaleźć w szkole taką przyjaźń jak ona.
– I chyba ci się udało…
– Mam taką nadzieję.
– I aż śmierć was nie rozłączy.
Szósty i siódmy łyk. Dzikie kaczki pluskające się w stawie. Kroki stawiane na miękkiej darni. Odpalenie kolejnego papierosa i obłoki gęstego dymu wydychanego w powietrze. Jej oszałamiający zapach, kiedy nachyla się bliżej, by przechwycić karton.
– Zdradziłam ci moje największe marzenie. A jakie jest twoje?
– Zostać aurorem. Co prawda, jest coś ważniejszego na ten moment, ale chyba za krótko się znamy, żebym mógł ci zdradzić więcej.
Ósmy i dwunasty łyk. Pojedyncze krople spadające gdzieś na odkryte części ciała. Tak drobne i rzadkie, że aż wydające się złudzeniem. Łuna zachodzącego słońca znikająca gdzieś za horyzontem. Wydobycie swetra z nieodgadnionych głębin torebki.
– Nie wiem, czy mam większy problem z uwierzeniem, że ten sweter zmieścił się w tej torebce, czy raczej z tym, że w najgorętsze lato w historii masz przy sobie wcale nie najcieńszy sweter.
Trzynasty łyk. Zdawkowe wzruszenie ramionami.
– Wiesz, jestem jedną z tych dziewczyn, którym wiecznie zimno. Zdarza mi się chodzić w swetrach w lipcu, nie będę tego ukrywać.
– To tylko dodaje ci uroku, zdajesz sobie z tego sprawę?
Czternasty i piętnasty łyk. Londyn chyba postanowił utonąć w deszczu. Gwałtowne zerwanie się z miejsca. Obcasy zapadające się w miękkiej ziemi. Niby nieznaczące, a równocześnie znaczące wszystko połączenie dłoni. Szaleńczy bieg ku najbliższym zabudowaniom, które są równocześnie tak blisko i tak daleko, że i tak dopadają go przemoknięci do suchej nitki.
– Wiesz… Jest jeszcze jedna rzecz, jakiej nigdy nie robiłam. A przynajmniej z nikim, poznanym tego samego dnia.
– Tak?
Zanim zdąży zapytać, co miała na myśli, zamyka mu usta pocałunkiem, równocześnie niebywale słodkim i cierpkim jak wino.
– Car. Car.
Zarejestrowany, gdzieś na granicy podświadomości, dźwięk głosu Bae.
– Caaar…
Kościste kolana wbijające się plecy. Energiczne potrząśnięcie ramieniem. Głośny stukot szpilek, spadających jedna po drugiej na podłogę.
– No, Caaaar…
Daj mi spać.
Odchodzi się od spania.
Głuche jęknięcie. Niechętne wypłynięcie z krainy sennych wyobrażeń, gdzie wszystko było tak cudowne, klatka po klatce odtwarzające tamte cudowne chwile. Ciemność, rozpraszana jedynie bladym światłem księżyca. Chłodny powiew nocnego powietrza, owiewający ciało.
Czego chcesz, Bae? I czy to naprawdę jest aż tak ważne, że nie mogło poczekać do rana?
Nerwowe przetarcie twarzy dłonią, powolne przekręcenie się na drugi bok. Jej szeroko otwarte oczy, prawie świecące w ciemności.
– Car, wiesz, że jeśli będziemy mieć dzieci, to one tak jakby będą rodzeństwem? Tak sobie myślałam o tym właśnie, jak wracałam do domu…
I to właśnie była ta super ważna sprawa, która nie mogła poczekać do rana? Która w ogóle jest godzina? I jak bardzo jesteś pijana?
Wzruszenie ramionami. Głuche skrzypnięcie sprężyn materaca. Ramię przyciśnięte do ramienia, stykanie się łokciami, zupełnie jak za dziecięcych lat.
A tak w ogóle to wcale nie. Byłoby tak, gdybyśmy byli jednojajowymi bliźniętami, ale nie jesteśmy. A tak w ogóle, to najpierw musiałabyś sobie znaleźć męża. Albo przynajmniej jakiegoś hipotetycznego ojca tych dzieci.
To akurat nie moja wina, że każdy jeden jest większym gumochłonem od poprzedniego.
Jej ciężkie westchnienie, po którym zapada długa i niczym niezakłócona cisza. Świadomość dzielenia ze sobą wielkich tajemnic, tak wielkich, że nawet nie muszą wypowiadać ich na głos. Po prostu wiedzą. Zupełnie jakby ktoś wdrukował je im w ich DNA.
Zostanę tu dziś z tobą.
Ciche stwierdzenie, właściwie nawet nie pytanie, ale właśnie stwierdzenie.
Jest coś takiego w jej głosie i w niej całej, że zamiast odpowiedzieć: Bae, twoje łóżko jest dosłownie dwa kroki stąd, odpowiadasz równie cicho jak ona:
Dobrze.

1czyt. SEER-sha 
2czyt. EE-van
3czyt. TIEG

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy