sobota, 7 października 2017

Rozdział trzeci

Najciekawszym momentem reszty tygodnia okazało znalezienie akt dotyczących członków klanu Oliphant1, którzy brali udział w drugim jakobickim powstaniu2, i ich potomków. Ze wstydem (choć może nie aż tak wielkim) muszę przyznać, że kompletowanie zawartości tych teczek i czytanie wszystkich innych, do których odsyłały zapisy, zajęło mi półtorej dniówki, kiedy to siedziałem oparty o chłodną ścianę archiwum i pochłaniałem z wypiekami na twarzy każdą kolejną stronę. Co więcej, lektura wciągnęła mnie do tego stopnia, że kompletnie straciłem poczucie czasu i zapomniałem o lunchu. I o końcu pracy.
Chociaż tak po prawdzie, zapomnienie o lunchu miało swoje plusy, ponieważ nie musiałem pilnować każdej komórki swojego ciała, by nie wydała przypadkiem mojego sekretu przed Bae. Drżałem na samą myśl, co by powiedziała, gdyby dowiedziała się, w kim postanowiłem się zakochać. Choć „postanowiłem” to może nie najbardziej odpowiednie słowo, skoro stało się to zupełnie bez mojego udziału i niezależnie od wszystkiego. Ciekawe, czy istniała jakaś alternatywna rzeczywistość, w której wszystko potoczyło się po mojej myśli? W której dostałem się na kurs aurorski? I w której Alicja nie miała narzeczonego, a ja byłem przynajmniej odrobinę mniejszym introwertykiem, niemającym aż takich problemów z nawiązywaniem znajomości? Ciekawe. Mam nadzieję, że tak. Mam nadzieję, że gdzieś tam jestem do granic możliwości szczęśliwy, kocham swoje życie aż do bólu i cieszę się każdym nowym dniem.
Kiedy wracam wreszcie do domu, spóźniony przeszło dwie godziny, dalej nie mogąc do końca pojąć, jak to możliwe, że aż tak się zasiedziałem, Bae przestaje nerwowo podrygiwać nogami i stukać paznokciami w blat stołu. Zrywa się z miejsca i rzuca mi się w ramiona, szepcząc z ulgą:
Bałam się, że coś ci się stało. Jak dobrze, że nic ci nie jest.
Przez cienki materiał koszuli i jej letniej sukienki czuję, jak wali jej serce, które uspokaja się dopiero po kilku pocałunkach w czoło i zapewnieniach, że przepraszam i że przecież wszystko jest dobrze, no bo jak to, nie czułaś, że nic mi nie jest? Uderza jeszcze kilka razy swoją małą piąstką w moją pierś, złoszcząc się, bym nigdy więcej już tak nie robił!, ale przyjmuję to z pokorą, bo to rzeczywiście moja wina.
– Mea culpa, mea maxima culpa – mówię cicho, składając na jej czole ostatni, czuły pocałunek. – Obiecuję, że już nigdy tak nie zrobię. Gdybym miał zostać dłużej w pracy, wyślę ci sowę.
Obiecujesz? – dopytuje jeszcze podejrzliwie, mrużąc oczy i odsuwając się ode mnie na długość ramion.
Tak. Ja, Caradoc Dearborn, składam taką obietnicę. Co na obiad? – zmieniam temat, bo inaczej to się może nigdy nie skończyć, a brzuch jednak zdecydował, że opuszczenie lunchu i zostanie w pracy o dwie godziny dłużej niż to konieczne nie było najlepszym pomysłem. Bae tylko patrzy na mnie z politowaniem i potrząsa głową, ale z lekkim westchnieniem odchodzi w stronę kuchni.
Później przygląda mi się dziwnie przez całe popołudnie. Nie bardzo chciała uwierzyć w moje zapewnienia, że spacerowałem, co znowu nie jest takie znowu dziwne, bo raczej sam też bym sobie nie uwierzył. Żar lejący się z nieba zdecydowanie odradzał takie szaleńcze pomysły. Nie chciałem jej też mówić, że zamiast pracować, robiłem zupełnie coś innego, ale w końcu nie wytrzymałem i opowiedziałem wszystko. Ze szczegółami. Bae, co dla niej zupełnie nietypowe, zamiast taktownie udawać zainteresowanie, jak to zwykle robiła w takich momentach, usiadła naprzeciwko mnie przy stole i, splótłszy dłonie pod brodą, wsłuchiwała się w każde słowo, kiedy opowiadałem jej o tym, jak Oliphantowie próbowali wesprzeć rebelię magią. Szkoda, że jednak wcale to nie pomogło.
Wciąż nie mogłem uwierzyć w to, jak wiele to przecież tłumaczyło! Wszystko! W naszej najbliższej rodzinie nie było żadnych czarodziejów, dlatego przybycie przedstawiciela Ministerstwa Magii w dniu naszych jedenastych urodzin było dla wszystkich niebywałym zaskoczeniem. A tu się nagle okazuje, że to wszytko wina Oliphantowej krwi. Jakby nie patrzeć, Oliphantowie byli naszymi krewnymi piątego stopnia w linii bocznej. To dziwne, że nigdy nikt się nawet nie zająknął o ich magicznych przodkach. Może wynikało to z tego, że prawie wszyscy zginęli podczas bitwy pod Culloden Moor… Ostatnim żyjącym potomkiem tej magicznej gałęzi był wnuk dziesiątego Lorda Oliphanta, któremu udało się przeżyć powstanie, który, co dość niefortunne, okazał się charłakiem, za to potomkowie jego siostry pomarli bezdzietnie lub rozpierzchli się po świecie. I magiczna linia Oliphantów, jedynego magicznego klanu szkockich górali, wymarła. A przynajmniej płynąca w nich magia. Aż do nas.
Ekscytacja spowodowana tym zupełnie nieoczekiwanym odkryciem trzymała mnie aż do końca tygodnia. Do tego stopnia, że ciężko było mi myśleć o czymkolwiek innym niż odkryci przodkowie i Alicja. Nie powinno mnie chyba w takim razie dziwić, że sobota nadeszła o wiele szybciej, niż się spodziewałem, zupełnie mnie zaskakując. I w duchu musiałem przed sobą przyznać, że mimo że cieszyłem się na odwiedziny u rodziców, z chęcią spędziłbym ten dzień w archiwum, wgryzając się w kolejne akta. Ale przecież nikt mi ich nie zabierze, upomniałem się. Jak wrócę w poniedziałek do pracy, nadal tam będą. W dokładnie takim samym cholernym bałaganie, jak je zostawiłem. Idealnie w takim samym.
– Bae… Jesteś już gotowa? – spytałem szósty raz w ciągu ostatniej pół godziny.
Już tylko chwila! – odkrzyknęła po raz kolejny.
Tak, gotowa – sarknąłem. – Bo ci uwierzę. Zbieraj się, bo jak tak dalej pójdzie, będziemy w domu na wieczór. Pamiętaj, że musimy jeszcze skoczyć na Pokątną po drodze!
Już, już – zapewniła mnie z poirytowanym sapnięciem, kiedy wypadła kilka minut później z łazienki, wygładzając materiał sukienki. Zdjęła torebkę z kołka i zatrzymała się z ręką na klamce drzwi. – No, długo mam jeszcze czekać? – prychnęła, wbijając we mnie wzrok.
Potrząsnąłem głową z niedowierzaniem i zamknąłem za nami drzwi na klucz.
Udało nam się dotrzeć na Pokątną w jednym kawałku. Na szczęście pogoda jeszcze była znośna, choć bez wątpienia dało się już stwierdzić, że lada moment upały znowu dadzą się we znaki wszystkim londyńczykom. W duchu dziękowałem Merlinowi za wyprawę do domu – tam przynajmniej mogliśmy skryć się w lesie albo ochłodzić w zimnym nurcie rzeki.
Dobrze, to ty skocz do fotografa odebrać te zdjęcia dla rodziców, a ja skoczę kupić ojcu jakąś whisky. I może jeszcze jakieś słodycze dla mamy. Może tak być? – proponuje, wręczając mi pokwitowanie. – Jest zapłacone. – Wzdryga się. – Ani trochę nie czuję się z tym komfortowo. Wiesz, jak bardzo nie lubię oddawać tego w cudze ręce. Normalnie wywołałabym ją w domu, ale nie chcę dzisiaj spędzać kilku godzin w ciemni, wolę pobyć z rodzicami. Szczególnie że nie mamy przecież dużo czasu.
Kiwam głową. Doskonale ją rozumiem.
To spotkamy się tu za chwilę? – upewniam się, po czym oddalam się w kierunku magicznego zakładu fotograficznego. – Weź mamie porcję nieroztapialnych lodów! Będą w sam raz na tę pogodę – krzyczę za nią, odwracają się w połowie kroku. Bae jednak zdążyła już gdzieś zniknąć.
Kiedy kilka minut później wracam do miejsca, gdzie mieliśmy się spotkać, nadal jej nie ma. Rozglądam się wokoło, przyglądając się z ciekawością mijającym mnie czarodziejom. Zastanawiam się, co za sprawy ich tu przygnały. Kiedy jednak wybija dziesiąta trzydzieści, a Bae nadal nie ma, zaczynam się niecierpliwić i ruszam w stronę sklepu, gdzie spodziewam się ją znaleźć. Ciekawe, co zatrzymało ją tym razem. Bo na pewno wszystko jest w porządku; czułbym, gdyby stało się jej coś złego.
Popycham drzwi sklepu, potrącając tym samym dzwonek, który rozbrzmiewa melodyjnie, przerywając rozmowę Bae ze sklepikarzem. Oczywiście, przebiega mi przez myśl, kiedy Bae odwraca się w moją stronę i nerwowo zakrywa usta dłonią.
Och, Car, przepraszam, zupełnie…
Mogłem się tego spodziewać – wzdycham i zaciskam usta. Mierzę ekspedienta od stóp, a raczej miejsca, gdzie kończy zasłaniać go lada, do głów. Jest ogromny, wszerz i wzwyż. Mam wrażenie, że jego ramię ma w obwodzie tyle co ja w udach. Obu. Na plakietce przypiętej do fartucha dumnie pyszni się imię „Tàmhas”. Posyła mi szeroki uśmiech, odsłaniając zęby, które zdecydowanie wykorzystały pełną swobodę w trakcie rośnięcia. – Omówiliście już nasze koligacje rodzinne do piętnastu pokoleń wstecz czy potrzebujecie jeszcze chwilę?
Bae uśmiecha się przepraszająco, ale nie wytrzymuje zbyt długo i szybko się rozpromienia.
– Wyobraź sobie, że Tàmhas jest drugim synem z pierwszego małżeństwa siostrzenicy kuzyna męża ciotki ciotecznej!
– Oczywiście, że jest. Absolutnie mnie to nie dziwi – zaciskam usta, starając się nie roześmiać. Czasami mam wrażenie, że wśród górali nie da się znaleźć dwóch osób, które nie byłby ze sobą w żaden sposób spokrewnione. – Kupiłaś już?
– Tak, mam już słodycze dla mamy, została jeszcze tylko whisky dla taty… To co? Ta co zawsze czy chcemy się tym razem szarpnąć na Ogdena?
– Może jednak weźmy tę od Mac an tSagairtów? Wiesz dobrze, że tata ją lubi. I tak po prawdzie, to ona naprawdę jest dobra. Ogden jest przereklamowany i płacisz głównie za markę…
W tym czasie Tàmhas kładzie przed nami butelkę i podlicza rachunek. Bae płaci, ja zabieram siatkę, żegnamy się grzecznie z ekspedientem i wreszcie możemy ruszać w drogę. Oczywiście jest o wiele później, niż planowaliśmy, ale to nie przeszkadza nam we wspólnym cieszeniu się nadchodzącym spotkaniem. Odsuwamy się od wejścia do sklepu i trzymając się za ręce, teleportujemy się do domu.
Gdy tylko aportujemy się na wzgórzu, pokrytym wysoką trawą, falującą w podmuchach orzeźwiającego wiatru, Bae pada na kolana i zaczyna wymiotować.
Już, już, wszystko będzie dobrze – szepczę, trzymając jej włosy i wolną ręką gładząc ją po plecach. – Zaraz wszystko będzie w porządku. – Sięgam do kieszeni spodni i podaję jej małą buteleczkę z eliksirem na nudności i miętówkę. – Powinno trochę pomóc. Lepiej? – pytam po chwili, kiedy torsje ustają. – Możesz iść? – pytam niepewnie, a gdy kiwa głową, pomagam jej stanąć na nogach. – To chodźmy, zaraz umyjesz sobie zęby i od razu poczujesz się lepiej.
Mam tylko nadzieję, że mama pamiętała, by nie ściskać Bae zbyt mocno, bo w innym przypadku mogły na niej wylądować pozostałości naszego śniadania. O ile w żołądku Bae jeszcze cokolwiek z niego pozostało.
No, wstawaj, chłopcze. Odchodzi się od spania. – Ze snu wyrywa mnie głęboki głos dziadka. – Wstawaj, w kuchni już czeka na nas lorne sausage3, a zaraz potem jedziemy na polowanie z twoim ojcem i siostrą.
Ale jak? Jakie polowanie…? – Siadam na łóżku i przecieram oczy. – I jak to Bae też jedzie? Przecież ona…
Nie gadaj, tylko się ubieraj. – Dziadek nie daje mi dokończyć, po czym wychodzi, zamykając za sobą drzwi.
Niechętnie wstaję z łóżka. Mam wrażenie, jakbym dopiero co się położył. Ale skoro to polowanie, to musi być… W każdym razie cholernie wcześnie. Rozsuwam szczelnie zaciągnięte zasłony i nadal otacza mnie ciemność. Na Merlina, to która jest godzina? Poza tym, wydaje mi się, że wieczorem był księżyc na niebie, w dodatku świecił dosyć jasno, a teraz… Wszędzie wkoło jedynie aksamitna czerń, tak gęsta, że nie widać dłoni, nawet przysuniętej na kilka cali do twarzy. Wzdycham sennie, żałując, że nie mogę wrócić do łóżka. Potykając się o własne stopy, wypadam na korytarz i zamykam się w łazience.
Kwadrans później, przyjemnie odświeżony, już bez wrażenia, że opary whisky zaklejają wszystkie pory mojej skóry, wracam do swojego pokoju i otwieram szafę, która okazuje się całkiem pusta. Rozglądam się po pokoju. Niemożliwe, przecież na pewno musiały być tam jakieś ubrania. Co jest, do cholery?
Nie, to chyba nie to, co myślę. To niemożliwe, żebym aż tak dał się wkręcić. Otwieram okno i… dotykam tej cholernej czerni nocy. Prycham z niedowierzaniem i napieram na tę cholerną czerń mocno, domyślając się jak bardzo zostałem oszukany. Nie jest to takie znowu trudne, czarna folia dość łatwo odkleja się od framugi, a mnie uderza oślepiająca jasność dnia. Nie mam pojęcia, jak to się stało, że ta ciemność tak bardzo oszukała mój mózg, że wydawało mi się, że jest środek nocy. Zerkam na słońce, które sugeruje, że jest prawdopodobnie koło południa.
Rozglądam się po zalanym słońcem pokoju, zastanawiając się, co miał właściwie na celu ten żart, kiedy dostrzegam, jak na fotelu dumnie pyszni się kilt. A to na pewno nie wróży niczego dobrego.
No i co, przyjacielu? Zostaliśmy tu całkiem sami… – mówię cicho do Samhaina, delikatnie głaszcząc go po szyi.
Siedzę na kamieniu na skraju polany, chowając się przed słońcem w cieniu rozłożystego dębu. Ukrywam się przed wszystkimi. Zdecydowanie wolę spędzić ten czas w towarzystwie Samhaina i szumu wiatru, nieśpiesznie poruszającego liśćmi w koronach drzew.
Rodzice zaprosili chyba wszystkich krewniaków i sąsiadów, co w sumie daje naprawdę imponującą liczbę. Chociaż tak naprawdę nasze urodziny wypadają dopiero w przyszłym tygodniu, każdy z nich czuje potrzebę złożenia nam zwyczajowych życzeń. W końcu tylko raz wkracza się w pełnoletniość. Przynajmniej według mugolskich standardów. My doświadczaliśmy tego już drugi raz. Choć po raz pierwszy z taką pompą. Muszę przyznać, że zaskoczyła mnie odświętność uroczystości i fakt, że całe wzgórze za domem, gdzie odbywało się zebranie, jako że w domu zwyczajnie byśmy się wszyscy nie pomieścili, wibrowało kolorami tartanów4.
Z każdym należało się przywitać, każdemu podziękować za przybycie, ze wszystkimi zamienić parę zdań, a kilku osobom nawet się przedstawić, co zawsze prowadziło do długiej dyskusji, podczas której starano się określić, jakie właściwie łączy nas pokrewieństwo. Bae była w swoim żywiole, znajdując się w centrum uwagi, ale ja musiałem się urwać, bo pięćdziesiąte z kolei uszczypnięcie w policzek sprawiło, że coś we mnie pękło.
Takiej niespodzianki zdecydowanie się nie spodziewałem. Nie sądziłem, że rodzice mogliby wpaść na podobny pomysł, szczególnie wiedząc, jak bardzo nie przepadam za taką ilością ludzi, którzy, choć łączyły ich ze mną więzy krwi, byli dla mnie jak obcy. Bo cóż to za krewniacy, których widuje się raz na kilka lat, w dodatku na jedno popołudnie, gdzie zbiera się naraz tyle osób, że ciężko poświęcić każdemu więcej niż pięć minut? Chociaż z drugiej strony, było w tym coś niesamowicie szkockiego, bo doskonale wiedziałem, że gdybym się zjawił na progu którejkolwiek z tych osób, przedstawił i oznajmił, że zostaję z nimi na wakacje, przyjęliby mnie bez mrugnięcia okiem, nawet przez chwilę się nie zastanawiając i traktując mnie jak swego.
Samhain zaskrzeczał i zamachał skrzydłami.
Chcesz polatać, przyjacielu? – spytałem cicho, nachylając się w jego stronę, na co pisnął dwa razy, co jasno odczytywałem jako „tak”. – No dobrze, to chodźmy. Ale tylko chwilkę, bo potem musimy wracać. Mama mi nie odpuści, jak przegapię haggis, który przecież zrobiła na naszą cześć. Jaka szkoda, że zapomniała, jak bardzo nie lubię haggisu.
– Car, powiesz mi, gdzie tak zniknąłeś? – spytała Bae zaciekawiona, siadając obok mnie na trawie, kiedy wreszcie udało jej się wyrwać z tłumu adoratorów, a słońce chyliło się już ku zachodowi. Wbija wzrok w Coinneacha, naszego dalekiego kuzyna ze strony siostry dziadka, który zabawiał właśnie Gillie Callum5 sporą grupkę zebranych i wyklaskujących rytm. Coinneach6 bez wątpienia sądził, że imię zostało mu nadane z jakiegoś powodu, więc co chwila rzucając do jednej z dziewczyn zalotne spojrzenie. I rzeczywiście, Coinneach był przystojny. Przynajmniej sprawiał takie wrażenie tak długo, jak miał zamknięte usta. Krzywe zęby i okropny zapach dość skutecznie odstraszał wszystkie zalotniczki. – Całkiem długo cię nie było – dodaje, poprawiając swoją długą tartanową spódnicę.
Zabrałem Samhaina na spacer.
Ou – krzywi się, rzucając Coinneachowi zgorszone spojrzenie, kiedy przy jednym z podskoków kilt podnosi się zbyt wysoko. – Rozumiem, że tak naprawdę chciałeś powiedzieć: schowałem się w lesie, mając za jedynego towarzysza sokoła, bo towarzystwo ludzi mnie zmęczyło, prawda? Tylko tak jakoś dziwnie się przejęzyczyłeś.
Hahaha, bardzo zabawne – sarkam, ale oboje wiemy, że dokładnie to chciałem powiedzieć.
Oboje wiemy, że tak właśnie było, mnie nie oszukasz. – Wzrusza ramionami. – Znowu wyjadasz orzeszki ze swojego sekretnego woreczka? – pyta podejrzliwie. Niechętnie kiwam głową, zupełnie jak dziecko przyłapane na gorącym uczynku.
Przy kolacji nie mogłem sięgnąć do niczego poza haggisem. Jestem głodny! – żalę się. Zupełnie jakby żołądek wyczuł odpowiedni moment i dał donośny wyraz tego, jak bardzo jest pusty. – A to jest naprawdę poręczne! – zapewniam ją, a dla poparcia tych słów sięgam do sporranu7. Niestety, orzeszek wyślizguje mi się spomiędzy palców, w efekcie czego dłubię w sakwie odrobinę dłużej niż zamierzałem.
To wcale nie wygląda dziwnie – stwierdza Bae z powątpiewaniem, przyglądając mi się sceptycznie z uniesioną wysoko jedną brwią. Przenosi wzrok na Coinneacha, który właśnie skończył występ i kłania się tak zamaszyście, że jego tam o'shanter8 ląduje w trawie. Bae potrząsa głową z politowaniem.
Solenizanci nie powinni siedzieć na trawie – karci nas matka, która zupełnie niespodziewanie pojawia się za naszymi plecami. – Idźcie usiąść na ławie, ale szybciutko, bo dziadek coś dla was przygotował.
Naprawdę!? Będzie wieczór z dudami? – pytam rozemocjonowany.
Myślałeś, że dziadek odpuściłby taką okazję, by się popisać przed takim tłumem? Nigdy w życiu! No i oczywiście miał też na uwadze to, jak bardzo się ucieszysz.
Zaraz po tym, żeby się popisać. Ale to nieważne! Najważniejsze, że ten dzień nie jest jednak taki do końca stracony!
Dziękuję mamo. Za wszystko. Strasznie cię kocham, wiesz?
Ja was też, skarby – odpowiada czule i nachyla się nad nami, przygarniając każde z nas do swojego boku. – A teraz zmykajcie, bo z opowieści dziadka wynika, że tym razem ma coś wyjątkowego. Zdecydowanie będzie na co popatrzeć.
I miała rację. Wspomnienie pochodu dudziarzy prowadzonych przez Szkotów w różnorodnych tartanach, trzymających pochodnie rozjaśniające mrok nocy, trwale wyryło mi się w pamięci.

1Klan szkockich górali. Początkowo w tekście miał zostać użyty inny klan, ale jak zobaczyłam, że w swoim godle mają jednorożca, to po prostu musieli być oni.
2Zwane również Drugą Wielką Rebelią lub powstaniem 45. roku, wywołane w roku 1745-1746 i miało na celu przywrócenie na tron dynastii Stuartów. Zakończyło się 16 kwietnia 1746 w bitwie pod Culloden Moor, na moczarach opodal Inverness. Szkoci ponieśli w nim sromotną klęskę, mimo że było to jedyne szkocie powstanie, które miało szanse na powodzenie.
3Również znana jako „square sausage” lub „slice sausage”. To tradycyjna szkocka potrawa, zwykle spożywana na śniadanie. Właściwie bardziej przypomina nasz pasztet niż kiełbasę – robi się ją z mielonego mięsa, sucharów i przypraw, a następnie wypieka w formie, po czym kroi na plastry. 
4Tkanina o kraciastym wzorze, zwykle z wełny owczej, z której szyte są kilty. Tradycyjnie każdy klan ma swój własny wzór tartanu i równocześnie jest to najbardziej charakterystyczny wizualny wyróżnik identyfikujący jego członków.
5Szkocki taniec polegający na przeskakiwaniu pomiędzy czterema ćwiartkami utworzonymi przez dwa skrzyżowane ze sobą miecze.
6Jego imię wywodzi się od gaelickiego słowa „przystojny”.
7Torebka ze skóry lub futra noszona przez mężczyzn przy kilcie, ma spełniać rolę kieszeni, których w kilcie brakuje. Sporran zawiesza się poniżej sprzączki pasa.
8Tradycyjne szkockie nakrycie głowy, przypomina nasz beret.

2 komentarze:

  1. Jestem pod wrażeniem tego, jak dużą masz wiedzę na temat regionu o którym piszesz? To Twoje zainteresowanie, korzenie, czy przygotowujesz się specjalnie? Notka ciekawa, a mnie coraz bardziej interesuje, dokąd w ogóle zmierza ta historia. Pozdrawiam serdecznie i czekam na notkę na Płomyku ❤
    Drama

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Część informacji znałam już wcześniej (i pomyśleć, że Car miał być na początku Walijczykiem!), ale trochę też doczytywałam w miarę pisania.

      Dziękuję za miłe słowa i też mam nadzieję, że uda się ponownie przeczytać jak najszybciej, choć obecnie prawdziwe życie trochę dyszy mi w kark – do tego stopnia, że od początku miesiąca nie napisałam ani słowa. Ale mam nadzieję, że wkrótce się to odmieni.

      Pozdrawiam gorąco,
      maxie

      Usuń

Obserwatorzy