sobota, 4 listopada 2017

Rozdział piąty

Wstawaj, Bae… – Potrząsam jej ramieniem i przecieram zaspane oczy. – Rakesh, ty też. – Szturcham go stopą w plecy. W odpowiedzi jedynie jęczy coś niezrozumiale i przewraca się na drugi bok, odsuwając się z mojego zasięgu, a dokumenty pod jego plecami głośno szeleszczą. – Zaraz musicie iść do pracy. Musimy iść do pracy – poprawiam się niechętnie. Tyle tylko, że ja wcale nie muszę ruszać się z miejsca, przebiega mi przez myśl i opieram głowę o półkę za plecami.
Całą noc grzebaliśmy w tych cholernych dokumentach. Kilka razy próbowaliśmy nawet przywoływać odpowiednie foldery zaklęciami, a raczej Bae i Rakesh starali się tak rozwiązać problem, zupełnie mnie nie słuchając, że to na pewno nie zadziała, bo sam wielokrotnie próbowałem. Poza tym, przecież gdyby to było aż tak proste, znalazłbym wszystko w mgnieniu oka. Co oni myśleli, że zarywanie nocy w poszukiwaniu jakichś dokumentów sprawiało mi przyjemność?
Wzdycham cicho i zerkam na zegarek, w myślach odliczając dni tygodnia. Spędzanie całych dni w tych podziemiach zdecydowanie mi nie służy.
Wszystkiego najlepszego, Bae – mówię cicho, pochylam się nad nią i całuję ją z czułością w czoło.
Co?! – Bae w momencie siada na podłodze, po drodze nie omieszkając zmiażdżyć mi kolan. – To już dzisiaj? – pyta podekscytowana. – Jak to dzisiaj, byłam pewna, że to jutro! – Marszczy brwi.
Już mam jej odpowiedzieć, ale najpierw muszę stłumić potężne ziewnięcie, a ona w tym czasie sama dochodzi do odpowiedzi, licząc coś na tych swoich drobnych paluszkach.
Rzeczywiście – stwierdza i wzrusza ramionami. – Wszystkie najlepszego, Car! – Rozpromienia się i rzuca mi się na szyję, czego absolutnie się nie spodziewam, dlatego lekko ściąga nas w lewo. – I żeby się spełniły wszystkie twoje marzenia! – dodaje i mocno przyciska usta do mojego policzka.
Mimo kolejnych całonocnych poszukiwań cały czas ciążyło na mnie wrażenie, że jestem daleko, ale to daleko w Zakazanym Lesie z tymi całymi poszukiwaniami. Nie miałem pojęcia, czego tak właściwie szukam, a przejrzenie tylu folderów w tak krótkim czasie było fizycznie awykonalne. Ale przynajmniej kolorowe stosy piętrzące się na półkach rosły z każdym dniem. To było jedyne pocieszenie płynące z całej tej sprawy.
Dotąd udało mi się znaleźć jedynie dokumentację jakiejś sprawy, gdzie czarodziej celowo rozmnażał psidwaki z mugolskimi suczkami, co każdorazowo wywoływało ogromne zaskoczenie mugolskich właścicieli, kiedy wszystkie szczenięta w miocie rodziły się z podwójnymi ogonami, oraz kilka teczek dotyczących nielegalnych hodowli magicznych zwierząt. Ale tego jednego konkretnego folderu, o którym mówił auror, nie umiałem znaleźć. Zupełnie jakby smok nakrył ją ogonem.
Co jakiś czas nerwowo zerkam na drzwi, za każdym razem obawiając się, że ktoś tu wpadnie, żądając odpowiedzi, domagając się ich odrobinę bardziej niż poprzednio.
Dlatego, gdy dociera do mnie echo głosów dobiegające z ciemnej klatki schodowej, zamieram. Dłonie mam całe mokre, a zmęczony mózg zaczyna pracować na zwiększonych obrotach, choć bardziej przypomina to przedzieranie się przez przestrzeń wypełnioną kisielem. Staram się wymyślić jakieś logiczne wyjaśnienie, dlaczego tyle mi to zajmuje, choć przecież odpowiedź jest nawet bardziej niż oczywista.
Kiedy głosy są już bardzo blisko, wygładzam materiał szaty, wykorzystując tę okazję również do wytarcia dłoni. Przeczesuję palcami włosy i staram się wyglądać na bardzo pracowitego. I może jeszcze odrobinę bardziej wyspanego i zdającego sobie sprawę z tego, co się właściwie dzieje dookoła.
Chwytam te teczki, które udało mi się przygotować, biorę głęboki oddech i zmierzam w kierunku kontuaru, przygotowując się na stos wyzwisk, które, jak przeczuwam, polecą w moją stronę, gdy wyjdzie na jaw, że nie wykonałem swojego zadania.
Wielkie jest moje zdziwienie, gdy zamiast aurorów staję oko w oko z Andersonem. A jeszcze większe, gdy zza niego wyłania się nikt inny, jak sam Minister Magii.
– …wie pan, panie Ministrze, to przecież nic wielkiego! Nie muszę chyba mówić, jak bardzo ułatwi to pracę archiwum, szczególnie przy tych wszystkich zaklęciach zabezpieczających.
– Chcesz, żebym cię jeszcze raz pochwalił, Anderson, czy jak? Przecież już raz to zrobiłem.
– Nie, nie, panie Ministrze, oczywiście, że nie. Wszystko, co robię, robię wyłącznie z miłości do Ministerstwa, nie potrzebuję żadnych pochwał!
– Może nawet bym ci uwierzył, gdyby twój głos nie oddawał takiej ilości fałszu.
Staram się udawać, że cała ta sytuacja ani trochę mnie nie rusza, że jestem spokojny jak ten cholerny kwiat lotosu na cholernej tafli jeziora. Zachowuj się normalnie, normalnie, nic się nie stało, na pewno wszystko jest w porządku, powtarzam sobie i zastanawiam się, czy jednak nie lepiej zrobić w tył zwrot i udawać, że niczego nie zauważyłem i po prostu pracuję (ciężko, ale) jak gdyby nigdy nic.
– Widzi pan, panie Ministrze, kiedy dałem pracę nowemu archiwiście, zacząłem się zastanawiać, jak mógłbym biedakowi ulżyć w tej ciężkiej pracy…
I dopiero kiedy dociera do mnie, a mój mózg z trudem przetwarza, co właściwie wygaduje cholerny Anderson, stwierdzam, że pozostanie w ukryciu zdecydowanie było świetnym pomysłem.
– …i wtedy mnie oświeciło, wie pan, panie Ministrze. A jakby tak pokolorować te wszystkie foldery? Przecież to by znacznie ułatwiło pracę w przyszłości. I tak sobie pomyślałem, że to przecież taki prosty pomysł, ale za to idealny w swojej prostocie…
Bo mam cholerną ochotę rozdrapać cholernemu Andersonowi jego cholerną twarz i cholerne gardło, kiedy słyszę jak z dumą opowiada, jak to ON SAM wpadł pewnego poranka na pomysł, by usprawnić działanie archiwum poprzez oznakowanie kolorystyczne wszystkich akt. On sam, tak, na pewno, a ja przeżyłem spotkanie oko w oko z bazyliszkiem. Myśli i emocje pędzą jak oszalałe, a dwie zarwane noce wcale nie pomagają, by się uspokoić. Stoję, zatrzymawszy w pół kroku, schowany za jedną z półek, coraz bardziej zastanawiając się, czy powinienem wyjść, czy jednak pozostać w ukryciu. Bo jedno i drugie miało swoje wady i zalety. Chociaż może jednak należałoby zostać, bo nie sądze, aby roztrzaskanie czaszki szefowi w towarzystwie Harolda Minchuma mogło mnie zaprowadzić w jakiekolwiek dobre miejsce. Chyba że on również szczerze go nienawidzi, wtedy istnieje nikła szansa, że pomoże mi ukryć ciało.
– Cieszę się bardzo, że na to wpadłeś. To rzeczywiście bardzo ułatwi późniejszą pracę. A przecież i tak trzeba teraz przejrzeć każdą teczkę, więc to się nawet dobrze składa, że wymyśliłeś to akurat teraz.
Nie, to się raczej nie zdarzy, stwierdzam, słysząc, jak Minchum go chwali. Za innowacyjność, za wpadnięcie na pomysł, który choć tak oczywisty, nie został podsunięty przez nikogo innego. I to przez tyle lat!
Sam nie wiem, czy powinienem bardziej puchnąć z dumy, czy raczej jednak ze złości, że te komplementy od samego Ministra Magii nie trafiają do mnie, a do cholernego Andersona, który bezczelnie przywłaszczył sobie autorstwo mojego pomysłu. W dodatku zdołał wprawić mnie w przekonanie, że to w gruncie rzeczy kiepski pomysł.
– Skoro już tu jestem, zobaczę, jak wyglądają te zniszczenia po żmijoptaku. Po prawdzie tylko dlatego zdecydowałem się na to spotkanie, bo naprawdę mam ważniejsze rzeczy na głowie niż oglądanie kolorowych teczek…
Teraz, teraz jest moja szansa. Wciągam głęboko powietrze, licząc, że moja malutka zemsta się uda.
– Dzień dobry, panie Ministrze. – Kłaniam mu się, gdy mijamy się w głównej alejce biegnącej pomiędzy półkami. Zbywa mnie machnięciem ręki, nawet nie zaszczycając spojrzeniem, ale nie przejmuję się tym zbytnio. Rzeczywiście ma na głowie ważniejsze sprawy. Wiele, wiele ważniejszych spraw. – Panie Andersonie, mam do pana pewną sprawę. Mam pewien problem z zadaniem, które otrzymałem od jednego z aurorów – mówię głośno. Zbyt głośno, a efekt jeszcze tylko potęguje echo odbijające się od wysokich kamiennych ścian.
Anderson patrzy na mnie nieprzychylnie, jakbym kompletnie zniszczył mu atmosferę, która umożliwiała mu pławienie się we własnej wspaniałości. Ale przecież nawet jeśli coś takiego się stało, to zupełnie przypadkiem, przecież nie planowałbym czegoś takiego. Gdzieżbym śmiał!
Nagle jego oczy się rozszerzają, zupełnie jakby coś sobie uświadomił (jak choćby coś w stylu, że moje istnienie zagraża w pewien sposób jego wielkiej chwale) i teraz wygląda zupełnie jakby zobaczył demimoza.
– Tak, Dearborn? – stara się brzmieć profesjonalnie i opanowanie, ale jego oczy go zdradzają.
– Kilka dni temu przyszli do archiwum dwaj aurorzy z prośbą o znalezienie akt pewnej sprawy sądowej, które mogłyby im pomóc w rozwiązaniu sprawy. I udało mi się znaleźć co nieco – wskazuję na teczki trzymane pod pachą – ale tych najważniejszych nadal nie. Czy mógłby mi pan jakoś pomóc? Szczególnie że to sprawa niecierpiąca zwłoki – dodaję jeszcze, lekko podnosząc głos.
– No i co, Anderson, na jaki pomysł wpadniesz teraz? – pyta Minister, który zupełnie nagle pojawił się u mojego boku. Cały aż drżę z emocji. I choć w jego głosie nie słychać kpiny, uniesiony kącik ust zdecydowanie na nią wskazuje.
– To dość proste i dość oczywiste, że należałoby się przyjrzeć rejestrowi i tam spróbować odszukać sprawę po dacie – mówi cholerny Anderson, jakby to była jakaś oczywista oczywistość i szarpie te swoje cholerne wąsy.
– A gdzie mogę znaleźć ten rejestr?
Ciekawość miesza się z niecierpliwością. A potem jeszcze z podenerwowaniem.
– Jak to gdzie, przecież przekazałem ci klucze do pokoju z rejestrem, kiedy cię zatrudniałem.
– Nie, nie dał pan – mówię z przekąsem.
– Jak to! Na pewno ci je dawałem! Jeśli ich nie masz, to musiałeś je zgubić!
– Nie, nie dawał mi ich pan – powtarzam, starając się zachować spokój. Myślę, że mierzenie różdżką w przełożonego nie byłoby rozsądne w obecności Ministra Magii. Właściwie w ogóle nie było wskazane. Bo przecież naprawdę potrzebuję tej pracy. Znaczy właściwie potrzebuje pieniędzy, ale wolę o stokroć pracę w tym zakurzonym archiwum niż zostanie członkiem Personelu Technicznego.
– O ile rzeczywiście ci ich nie dałem, co jest chyba tylko twoją wymówką, bo ja jestem pewien, że ci je dawałem, to dlaczego się o nie nie upomniałeś?
– Bo nawet nie wiedziałem, że to całe archiwum ma jakikolwiek rejestr! – wybucham, wyrzucając ręce w powietrze, przez co teczki spadają głucho na posadzkę.
Harold Minchum przygląda mi się pytająco, a potem przenosi wzrok na Andersona i kręci energicznie głową.
– Niech mu pan da ten klucz. Nie musimy się już oszukiwać, obaj dobrze wiemy, że pan jest w jego posiadaniu, a chłopak nic nie wiedział o rejestrze. A to sprawia, że zaczynam też wątpić w autorstwo tego pomysłu na usprawnienie pracy archiwum – stwierdza, po czym odchodzi bez słowa pożegnania.
– Car, Car, Car! – Bae wskakuje na mój materac, boleśnie wbijając mi kolana gdzieś między żebra. A przynajmniej tak mi się wydaje, bo czuję się jak bezkształtna plama egzoplazmy. – Car, no wstawaj! – Potrząsa mną, ciągle podskakując lekko w miejscu. Nie wiem, co się stało, ale strasznie ją to podekscytowało. Mam tylko nadzieję, że to nie kolejny bezpański kot, który wlazł przez otwarte okno dachowe. – Spanie jest dla słabych! Odchodzi się od spania!
Na Merlina, błagam, nie mów tak. Brzmisz zupełnie jak dziadek – jęczę cicho, mając ochotę naciągnąć poduszkę na głowę, ale zanim zdążam to zrobić, Bae wyszarpuje mi ją z rąk. – Chcę spać. Dwa dni nie spałem. Trzy dni jestem na nogach, a dzisiaj spotkały mnie złe rzeczy – burkam, starając się powrócić do snu, ale zdaję sobie sprawę, że chyba teraz to już przegrana sprawa.
Ale, Car, prezenty! – potrząsa energicznie mnie za ramie. – Przyszły prezenty!
Prezenty będą tam dalej wieczorem – mamroczę, czując, jak ostatnie strzępy snu wyślizgują mi się z palców. Wzdycham ciężko i przecieram oczy. – No i widzisz, co zrobiłaś? Teraz już nie zasnę – żalę się. Obracam się w jej stronę, przybierając najbardziej cierpiętniczą minę, na jaką mnie stać.
I dobrze. – Pokazuje mi język. – Bo znalazłam prezent od ciebie, jak spałeś. – Macha mi przed oczami dwoma karnetami do kina i szczerzy zęby w szerokim uśmiechu. Unoszę się na łokciu i potrząsam głową. – Dziękuję, dziękuję, dziękuję! – wykrzykuje z ogromnym entuzjazmem i wiesza mi się na szyi.
Jak ty to znalazłaś? Byłem pewien, że dawno już z tego wyrośliśmy…
Spałeś, to mi się nudziło! Zupełnie nie rozumiem, o co ci chodzi. Poza tym chciałam ci tylko powiedzieć, że naprawdę mogłeś się postarać i schować je odrobinę lepiej. Naprawdę, czemu sądziłeś, że schowanie ich za lustrem w łazience będzie dobrym pomysłem? – Wywraca oczami.
A ty niby schowałaś lepiej? Od tygodnia wiem, że twój leży na dnie kufra, pod obluzowanym dnem. – Oczy Bae momentalnie stają się wielkie niczym spodki. – Och, nie udawaj takiej zaskoczonej, od pięciu lat chowasz tam prezenty! To co masz dla mnie tym razem? – pytam, podnosząc się do pozycji siedzącej, po czym opieram się o ścianę i palcami przeczesuję włosy.
Nowy album Bowiego.
O, „Changesonebowie”, chciałem to sobie kupić! Dzięki, Bae – nachylam się i całuję ją w czoło.
Chyba nie sądziłeś, że kupiłabym ci coś, co już masz? – oburza się, zabawnie marszcząc przy tym nos. – Chociaż trzeba przyznać, że z roku na rok sprawdzanie zawartości tego pudła staje się coraz trudniejsze. No i mam dla ciebie coś jeszcze! – dodaje z szelmowskim uśmiechem i macha mi przed oczami fiolką wypełnioną błękitnozielonym, brokatowym płynem.
Na Merlina! Bae, dzięki ci! – Sięgam po nią z cichym westchnieniem. – Dokładnie tego mi było trzeba – stwierdzam i z ulgą wlewam sobie Eliksir Przebudzenia do gardła. Nie muszę długo czekać, by w głowie zaczęło się klarować.
Masz szczęście, że szybko znalazłam mój prezent i potem znowu mi się nudziło… – Zabiera mi fiolkę i wychodzi z sypialni.
No wiesz co! Ja bym to dla ciebie zrobił z dobroci serca! Bo cię kocham, no! – krzyczę za nią. Z kuchni dobiega mnie odgłos puszczanej wody.
Przecież też bym to dla ciebie zrobiła tak czy siak, ty gumochłonie – odpowiada z przekąsem, opierając się o framugę. – Bo też cię kocham, mimo że czasami jesteś takim kompletnym idiotą. – Uśmiecha się złośliwie i przechodzi przez pokój, mijając swoje łóżko, o wiele wygodniejsze niż mój materac, i otwiera okno na oścież. Co było właściwie dość głupią decyzją, bo zamiast orzeźwiającego wiatru do środka wpada suche, gorące powietrze, które spala moje płuca na popiół.
Może jednak zamknij to okno – proponuję. – Niemożliwa jest ta pogoda. A co przyszło od rodziców? Rzucisz mi tamte spodnie? – Po chwili lądują one na mojej głowie i mam dziwne wrażenie, że nie było w tym ani krzty przypadku.
Dla ciebie płyty, jak zawsze. Zostawiłam na stole, możesz sobie potem przejrzeć tytuły. Od dziadka jak zawsze kolejna porcja jazzu. A teraz ubieraj się, idziemy wykorzystać mój prezent. – Na chwilę znika w szafie, po czym wyłania się z niej, dzierżąc w dłoniach resztę mojej garderoby. – Widziałam, że grają tam w tym tygodniu retrospektywę Wildera. Dzisiaj chyba leci „Garsoniera”, o ile dobrze pamiętam. Moglibyśmy wziąć też Rakesha, myślę, że jemu mogłoby się też spodobać. – Podchodzi do mnie zamyślona. – A potem idziemy w trójkę uczcić to, że wreszcie możemy kupić alkohol również w mugolskiej knajpie!
– Bae, ale kino jest w tę stronę… Gdzie ty idziesz? – Zatrzymuję się w pół kroku, kiedy nagle skręca w lewo, zamiast przejść przez ulicę. Kręcę głową z niezrozumieniem, kiedy prycha cicho pod nosem.
Nie gadaj, tylko chodź – ponagla mnie, machając na mnie ręką. Jeszcze moment, a tupnie nogą.
Ale… Gdzie ty chcesz jeszcze iść? Spóźnimy się! – ponawiam pytanie, ale nadal nie jest w najmniejszym nawet stopniu zainteresowana odpowiedzią. Wzdycha tylko ciężko, wywraca oczami i podbiega do mnie, chwyta mnie za rękę i ciągnie w tylko sobie znanym kierunku. Ciągnie tak mocno, że w końcu się jej poddaję, bo jeszcze bidula będzie tak biec w miejscu do jutra. Ostatecznie to jej zależało na tym filmie, nie mnie.
Docieramy do zejścia do stacji metra i, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, Bae wpada tam jak burza, a ja prawie zabijam się na schodach, zupełnie się ich nie spodziewając. Wsiadamy do pociągu i przejeżdżamy kilka przystanków, a Bae wstaje i wyskakuje z wagonika dosłownie w ostatniej chwili, jakby zapomniała, że to właśnie tu chciała wysiąść. Przez to ja prawie zostaję zamknięty w środku, ale na całe szczęście udaje mi się wypaść dość niezgrabnie na stację, o mały włos unikając przycięcia koszuli przez zamykające się drzwi. Prostuję, otrzepuję i przyglądam się Bae wyczekująco. Ciekawe, co my tutaj w ogóle robimy? Co się kroi w jej móżdżku, co? Powinienem się bać?
Bae rozgląda się dookoła, ale większość ludzi już się rozeszła, a czekający na kolejne połączenia znajdują się dość daleko. Sięga do torebki przewieszonej przez ramię i przez dosłownie ułamek sekundy widzę, jak wyciąga różdżkę i rzuca jakieś zaklęcie, a potem nagle zapada ciemność.
Bae, do jasnej cholery, coś ty najlepszego zrobiła? Przecież to pogwałcenie Prawa Tajności! Pójdziesz siedzieć. Jak nic. A ja razem z tobą. Jęczę cicho.
Już, spokojnie, Car… – Słyszę odgłos jej kroków, a potem czuję jej rękę w mojej. – Zaraz ściągnę z ciebie to zaklęcie. Tylko wiesz, nie mogę pozwolić, żebyś się zorientował za wcześnie… W końcu miała to być niespodzianka.
Czekaj, to znaczy, że te egipskie ciemności dotyczą tylko mnie?! – wyrzucam nerwowym szeptem w bliżej nieokreślonym kierunku, mogąc tylko mieć nadzieję, że celuję w dobrą stronę.
Tak. Mam nadzieję, że się nie gniewasz.
– Bae! Mam się nie gniewać?! Jestem ślepy! Jeśli się nie połamię, to może się zastanawię, jak długo mam się gniewać.
Och, już nie wymyślaj. Jak zobaczysz, co dla ciebie przygotowałam, w tym samym momencie zapomnisz o tym wszystkim, obiecuję. – Prycham. – No chodź. Zobaczysz. A teraz prawa, potem lewa, trzymaj się mnie, będę cię prowadzić, a teraz schody, uważaj, powiem ci, jak się skończą…
Na szczęście punkt docelowy nie znajduje się daleko od tej nieszczęsnej stacji metra. Po drodze zaciskam wolną rękę na różdżce, cały czas zastanawiając się, czy nie wartoby jednak spróbować ściągnąć zaklęcia, ale przepływające obok mnie odgłosy rozmów skutecznie mnie przed tym powstrzymują. Obawiam się, że to zbyt niebezpieczne, a w dodatku Bae prawie na pewno pomyślała o tym, żeby dodać do zaklęcia jakieś zabezpieczenie, by tylko ona mogła je odwołać.
Bae opiera mnie o jakiś mur i każe czekać. Więc czekam, bo co innego mogę zrobić?
Po chwili pojawia się z powrotem i wprowadza mnie do jakiegoś pomieszczenia, co obwieszcza dźwięczny odgłos dzwonka i głośne zatrzaśnięcie się drzwi.
– To co, zaczynamy? – dobiega mnie jakiś tubalny głos i w ułamku sekundy znowu widzę. Mrugam kilka razy, bo przez chwilę wszystko jest trochę rozmazane. A potem mrugam jeszcze kilka, bo nie mogę uwierzyć, że Bae zaciągnęła mnie do studia tatuażu.
Niespodzianka! – wykrzykuje na głos, czym zwraca na siebie uwagę tatuatora, który chyba każdy cal ciała ma pokryty wymyślnymi wzorami, ale szybko wraca jednak do swojego sprzętu. Rzucam jej pytające spojrzenie. – Wiesz, odkąd się wprowadziliśmy i zaczęliśmy żyć tutaj, całkiem sami… – Przesuwa się tak, że teraz stoi przede mną i nachyla się w moją stronę. Zniża głos i tym samym zmusza mnie, żebym również się pochylił, tak, że nasze twarze znajdują się teraz na równym poziomie. – Żałuję, że nie mam przy sobie czegoś, co by mi przypominało o tym, że nasze korzenie są gdzie indziej. Wiem, że ty czujesz podobnie. Po prostu to wiem. – Kładzie jedną dłoń na swoim sercu, a drugą na moim. – I chciałam, żebyśmy oboje mieli coś takiego. Przyszłam tu trochę wcześniej i poprosiłam o przygotowanie dwóch wzorów, możesz zdecydować, który podoba ci się bardziej. – Podchodzi do lady i pokazuje mi dwa rysunki na kalce leżącej na szklanym blacie. – Myślałam, żeby je zrobić o tutaj, na kłębie. – Pokazuje mi wyniosłość u podnóża kciuka.
Kotwica. Zdecydowanie kotwica. Jesteś cudowna, Bae, wiesz o tym? – pytam, po czym składam na jej czole czuły pocałunek. A ja głupi myślałem, że dostałem tylko winyla. – Bae, a co z tym kinem? I z Rakeshem? Przecież zaprosiłem Rakesha, będzie tam stał i na nas czekał?
Przecież nie jestem aż tak okropna. Rakesh dobrze wiedział, że nie idziemy dzisiaj do żadnego kina. To wszystko było jedną wielką podpuchą. Także nie zdziw się, jeśli to będzie jutro pierwsza rzecz, o jaką Rakesh zapyta, bo bardzo się przejął swoją rolą w tej całej konspiracji. To co, szczęśliwy? Bo wiesz, jeśli nie jesteś przekonany, czy cokolwiek, to nie musimy tego robić…
Żartujesz? Możemy zaczynać?
I oczywiście miała rację. Już ani trochę się na nią nie gniewam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy