sobota, 16 grudnia 2017

Rozdział ósmy

A/N: Ponieważ niżej nigdzie nie ma to miejsca, donoszę, że Szkocką potrawą, którą przygotowują w poniższym rozdziale bohaterowie, jest Cabbie Claw.

– Car, wytłumacz mi, proszę, z łaski swojej, dlaczego zaprosiłeś Dorcas na obiad DO DOMU? Skoro kucharz z ciebie mniej więcej taki, jak z dwóch połówek kokosa koń1?! Przecież gdyby nie herbata i kawa, to nawet byśmy nie wiedzieli, czy ta kuchenka działa! – Bae wypomina mi po raz kolejny w tym tygodniu, kiedy stoimy w sklepie, starając się zdecydować, co powinniśmy kupić.
Przecież wiesz, że nie zrobiłem tego specjalnie. Znaczy… tak, specjalnie, ale zupełnie tego nie przemyślałem z tych wszystkich emocji. Zresztą, co ja ci będę mówić, przecież znasz już to na pamięć; wałkujemy ten temat od tygodnia…
Ja po prostu wciąż nie mogę uwierzyć, że to zrobiłeś.
Ciekawe, czy ty byłabyś wiele rozsądniejsza w takiej sytuacji, no ciekawe. Zostawmy teraz może te przepychanki, bo muszę coś wymyślić. Pomóż mi, Bae, jesteś moją jednym nadzieją.
Tak, teraz będziesz mi słodzić? Żebym ci pomogła?
Dam ci, co zechcesz! – oferuję. Bae potrząsa głową z niedowierzaniem.
I tak ci pomogę, gumochłonie. – Wywraca oczami. – Przecież cię nie zostawię na pastwę losu z samym sobą. Bo to by się napewno dobrze nie skończyło.
Dziękuję, Bae! – Całuję ją w czoło z rozrzewnieniem. Nie wiem, czym sobie zasłużyłem na taką siostrę. Na Merlina, zaprawde, pojęcia nie mam. – Wiesz, razem może nam się udać.
Razem? – Bae sceptycznie unosi brew. – W porównaniu z tobą to jestem cholernym szefem kuchni! A jestem dobra tylko w pieczeniu, bo wyłącznie tego nauczyła mnie babcia. Więc konkurencja jest naprawde na poziomie! – Bae unosi głowę wysoko do góry. – Wiesz przynajmniej, czy ona chociaż je mięso? – pyta mnie z wyrzutem. – Oczywiście, że nie – odpowiada sama sobie, kiedy tylko widzi moją minę. – Nie każdy też lubi owoce morza… Chociaż może rzeczywiście zdecydowanie się na rybę byłoby w tym przypadku bezpieczniejsze. Skoro nie wiemy, jak to jest z tym mięsem. – Rzuca mi nienawistne spojrzenie i uśmiecha się sarkastycznie, mrugając energicznie. – Och, Car, co ja z tobą mam… – wzdycha, wykładając na ladę potrzebne warzywa. – Musiałeś jej obiecać jakiś szkocki specjał? Musiałeś? Nie mogłeś się przecież powstrzymać, prawda? – upomina mnie zduszonym szeptem. – Ja też przecież nie jestem znawcą kuchni. A przecież nie ugotuję jej czegoś tak prostego jak owsianka. – Potrząsa głową. – I nawet waż się powiedzieć: lorne sausage – grozi mi, zanim zdążę otworzyć usta. – Wiesz, że nie-Szkoci jej nie lubią. Naprawdę chcesz, żeby się męczyła cały wieczór?
Płaci za zakupy, tym razem na szczęście nie wdając się przy tym w niepotrzebną rozmowę ze sprzedawczynią, bo jeszcze, nie daj Merlinie, odkryłaby kolejne gałęzie drzewa genealogicznego.
– Dziękuję – mówię i zabieram siatki z zakupami. – I co teraz?
Idziemy do rybnego. Nie chcemy przecież, żebyście się pochorowali po jakiejś starej rybie – potrząsa głową z ciężkim westchnieniem. – Na Merlina, jak ja teraz tęsknię za mamą. Mama wiedziałaby, co zrobić.
I co dalej? – pytam nerwowo, kiedy kończę zeskrobywać łuski z ugotowanej ryby, czując, jak czas przecieka nam przez palce. Wskazówki zegara przesuwały się nieubłaganie i, w moim mniemaniu, zdecydowanie zbyt szybko.
Bae zagląda do książki opartej o ścianę, a potem mówi spokojnie, zupełnie, jakby robiła to już tysiące razy:
Daj mi ją. – Zabiera rybę z deski, obrzucając mnie przy tym nieodgadnionym spojrzeniem. Muszę wyglądać jak jakiś cholerny rybak; cały jestem w łuskach. Tak bardzo żałuję w tym momencie, że w szkole nie uczono nas nigdy odpowiednich zaklęć, a zdecydowanie nie było teraz czasu na to, by ich szukać i się uczyć. – Musisz się umyć – kwituje nagle.
Dzięki, Bae, nie wpadłbym na to – sarkam.
Nie, mam na myśli, że musisz się umyć teraz, bo masz mało czasu. Idź, ja tu skończę – ponagla mnie.
Na pewno? Nie chcę zrzucać tego na ciebie… Wiesz, w końcu to moja randka i w ogóle.
Bae tylko macha ręką.
Idź. I tak zrobię to lepiej od ciebie – stwierdza i rzuca mi słodki uśmiech. – Zresztą został już tylko sos.
Bez wątpienia. – Całuję ją krótko w czoło i wpadam do łazienki. Ale zanim zdążę zrzucić z siebie wszystkie ubrania, dopada mnie nerwowy okrzyk Bae:
– Caaar!
Na powrót zapinam spodnie i wbiegam do kuchni. Już mam pytać, co się stało, ale Bae mnie uprzedza:
Czy ty pamiętasz, co mama z tym robiła? – Pokazuje mi naczynie z rybą, którą przed momentem doprowadziłem do porządku. – Bo w przepisie jest, żeby utrzymywać ciepło. I nic więcej.
Mama chyba chowała to do piekarnika. Który najpierw rozgrzewała. Chyba. Nie jestem pewien… – Staram się wydobyć jakieś wspomnienia na wierzch, ale jak na złość, nic do mnie nie przychodzi.
To może rzeczywiście tak zrobię…? Tylko nie mam bladego pojęcia, jak bardzo mam to ogrzać… – Jęczy cicho.
Wzdycham. Czy przepis nie mógł mówić wszystkiego? Chyba po to ludzie kupują książki kucharskie!
Myślisz, że mogę to zrobić zaklęciem? Znaczy rozgrzać piekarnik? Te pokrętła i tak są na tyle beznadziejne, że nic tutaj nie da się ustawić na pewno. Kto to w ogóle wymyślił, żeby nie dało się ustawić konkretnej temperatury?
Nie mam pojęcia, Bae. Ale może rzeczywiście tak będzie lepiej, skoro mówisz, że ten piekarnik tak czy siak nie jest najlpeszy.
Dobra, a teraz idź już. – Macha na mnie ręką.
A kiedy wychodzę z łazienki, już czysty i pachnący (czy aby nie użyłem zbyt dużo wody kolońskiej?), prawie wpadam na Bae, która siedzi oparta o ścianę w przedpokoju.
– Car, nie złość się, ale chyba wszystko zepsułam.
Co się stało?
Smutnieję. I pojęcia nie mam, co właściwie Bae strzeliło do głowy, ale przecież tak po prawdzie nawet nie potrafię się na nią gniewać. Nie wiem, co musiałaby zrobić, żeby mnie rozzłościć.
Wiesz, ten cały piekarnik, to chyba jednak nie był najlepszy pomysł… Bo ta ryba wyschła. Tak bardzo, że chyba do niczego się nie nadaje. A skoro nie wiedziałam, co mogę zrobić, postanowiłam, że sobie tu usiądę. Bo teraz to już wszystko stracone, nie zdążymy przecież zrobić wszystkiego od nowa. – Załamała ręce. – Szczególnie że wymagałoby to wyprawy do sklepu po nowe składniki.
Wstawaj. – Podaje jej dłoń i podciągam ją do góry. – Że też wcześniej na to nie wpadliśmy! Musimy znaleźć jakąś książkę telefoniczną. Potem adres jakiejś szkockiej restauracji. A później pójdzie już z górki.
Ale jak to mam zamówić pizzę?! – wybucham chwilę po tym, jak wchodzimy do budki telefonicznej, a Bae wpada na ten dziwaczny pomysł.
Przecież mugole ciągle to robią. – Wzrusza ramionami. – Nie mówiłeś przypadkiem, że wszystko, co mugolskie, jest dla niej nowe i ekscytujące? Założę się, że nigdy nie jadła czegoś takiego jak pizza.
Tak, ale rozmawialiśmy też o szkockim jedzeniu… – mruczę.
Tak, ale na szkockie jedzenie chyba nie mamy już za bardzo czasu. – Podsuwa mi zegarek pod nos. – Najbliżej nas jest tylko ta jedna knajpa, w której kiedyś byliśmy. A chyba nie muszę ci przypominać, jak źle się wtedy czuliśmy. Chyba nie chcesz, żeby wasza pierwsza prawdziwa randka skończyła się tak, jak tamten wieczór.
No nie – potwierdzam, choć to przecież zupełnie oczywiste, że nie chcę. Nikt by nie chciał takiego zakończenia.
A pizza jest chyba bezpieczniejsza. No i możesz ją zamówić z dostawą do domu na odpowiednią godzinę. Czekaj, niech tylko znajdę numer do tej, o której ostatnio tyle się nasłuchałam w pracy…
Bae, co ja bym zrobił bez ciebie? – pytam, wpatrując się w nią jak w obrazek, kiedy pochyla się nad książką telefoniczną.
Wzrusza ramionami, przykładając słuchawkę do ucha.
Nie wiem, pewnie nic. Zginąłbyś marnie.
Co racja, to racja.
Na kilka minut przed godziną, na którą jesteśmy umówieni, stoję w przedpokoju, opierając się o ścianę. Bae już wyszła, niezwykle taktownie postanawiając wyciągnąć Rakesha do kina, a później na maraton po barach. Muszę pamiętać, by potem jakoś jej się odwdzięczyć za wszystko, co dla mnie zrobiła tego dnia.
Zegarek chyba stanął w miejscu, bo nawet sekundnik porusza się z takim trudem, jakby ktoś utopił mechanizm w miodzie. Jeszcze tylko chwila, powtarzam w myślach, ale ciało nie chce słuchać. Zaczynam wystukiwać rytm, uderzając nogą o podłogę, ale kiedy się na tym łapię, nie jestem już pewien, czy przypadkiem nie zagłusza go huk mojego bijącego serca. W tej chwili sam nie wiem, czy bardziej jestem zdenerwowany w tej chwili, czy byłem wtedy, w pubie, gdy miałem ją spotkać po raz pierwszy. Zaczynam wygrywać melodie w głowie, licząc, że chociaż trochę mnie to uspokoi, ale niestety, niewiele to daje.
Jeszcze raz, dla pewności i świętego spokoju, rzucam na całe mieszkanie wszystkie znane mi zaklęcia czyszczące, choć i bez tego całe już lśni i absolutnie nic się nie zmienia.
A co, jeśli to tylko cholernie głupi pomysł? Czemu w ogóle umysł podsunął mi tak poronioną myśl, by zapraszać Dorcas do domu? Do mieszkania, które przecież było tylko małą klitką na poddaszu? Wzdycham i zaczynam chodzić w tę i z powrotem po przedpokoju. A co, jeśli w ogóle nie przyjdzie? Czy będzie to gorsze uczucie czy lepsze, niż gdyby jej się nie spodobało? Po chwili widzę już jedynie czarne scenariusze dzisiejszego spotkania.
A kiedy wybija godzina zero i mija kilka kolejnych minut, jestem już absolutnie pewien, że to wszystko na nic i że na pewno się rozmyśliła i nie przyjdzie. Ostatecznie kto by się chciał spotykać z takim życiowym nieudacznikiem jak ja?
Dlatego, kiedy ostatecznie w mieszkaniu rozlega się dźwięk pukania, jestem bardziej zaskoczony niż szczęśliwy. Dopadam drzwi, jakby od tego zależało moje życie, ostatni raz wycieram dłonie w materiał spodni, poprawiam włosy i naciskam klamkę.
A kiedy mój wzrok spotyka się z Dorcas, przepiękną Dorcas, tak uroczo niepewną i nieśmiałą, w pudrowo różowej, mocno rozkloszowanej sukience z dekoltem w kształcie serca, który tak pięknie podkreśla jej jędrne piersi, zapadam się pod wpływem tego uczucia, nagle eksplodującym w moim ciele. I wszystko jakby wróciło do porządku.
– Przepraszam za spóźnienie. – Uśmiecha się przepraszająco. – Miałam problem, żeby tu trafić.
– Nic się nie stało – odpieram szybko, po czym otwieram przed nią szerzej drzwi. – Wejdź, proszę. – Zapraszam ją gestem do środka.
Niepewnie przekracza próg mieszkania, a jej buty na obcasie stukają głośno o drewno, które niezmiennie skrzypi pod naszymi krokami. Przez moment jest odrobinę niezręcznie, kiedy żadne z nas najwyraźniej nie za bardzo wie, jak powinniśmy się zachować. Zamiast zrobić jakikolwiek ruch, stoimy na wprost siebie i mierzymy się wzrokiem. Nie wiem, co jest odpowiednie, i w tej chwili niesamowicie żałuję, że nie spytałem o to Bae, kiedy jeszcze była ku temu okazja. W końcu Dorcas się pochyla i całuje mnie krótko nieopodal ust, po czym momentalnie zaczynają płonąć jej policzki, ale udaję, że tego nie zauważam.
– Zaproponowałbym ci zwiedzanie, ale obawiam się, że nie mu zbyt wiele do pokazania. – Staram się zatuszować zdenerwowanie śmiechem, ale ostatecznie z tego rezygnuję, bo zbyt boję się, że będę brzmieć jak zarzynana foka i Dorcas skorzysta z jedynych drzwi, które na razie miała szansę obejrzeć. W trybie ekspresowym. – Masz może ochotę na wino? Albo whisky? Albo coś innego do picia?
– Wino brzmi w porządku – odpiera i uśmiecha się lekko.
– W takim razie zapraszam – wskazuję ręką kuchnię i ruszam w jej stronę, naprawdę licząc na to, że to coś zmieni, bo choć szczęście aż mnie rozpierało, że znowu mam ją obok siebie, wkradła się między nas jakaś niewypowiedziana niezręczność.
Wyraźnie słyszę, jak stawia kolejne kroki, ale nagle się zatrzymuje, więc też staję w miejscu i odwracam się, zastając ją pochyloną nad zdjęciem stojącym na stoliku.
– Niesamowite – mówi cicho, przyglądając się, jak Samhain po raz kolejny odlatuje z mojego ramienia.
– Bae je zrobiła – tłumaczę, stając za nią z przemożną ochotą, a może wręcz potrzebą, by wziąć ją za rękę. I właściwie nie wiem, co mnie powstrzymuje, ale zanim ostatecznie się na to decyduję, Dorcas zdąża już sięgnąć po ramkę ze zdjęciem.
– Jest piękny. Ty zresztą też niczego sobie – dodaje z filuternym uśmiechem i obraca się w moją stronę. – Wiesz, czegoś takiego bym się po tobie nie spodziewała.
– Cóż zrobić, jestem góralem z krwi i kości, dziedzictwa nie da się oszukać. Czasami strasznie mi tego wszystkiego brakuje – dodaję cicho. Zabieram z jej dłoni ramkę i odstawiam ją z powrotem na miejsce. – Właściwie to nawet nie czasami, ale ciągle, to jest ciągła i uporczywa tęsknota – poprawiam się.
– Za czym? – pyta cicho, niepewnie, przybliżając się do mnie o ledwie kilka cali, ale sprawia przy tym wrażenie, jakby już weszła mi pod skórę. Czuję, jakby powietrze między nami aż drgało od niewypowiedzianych słów i rozgorączkowanych emocji, które tak usilnie starają się wyjść na powierzchnię.
– Poczucia wolności. Zieleni, wiatru na skórze, zapachu lasu. Londyn nie potrafi mi dać niczego z tych rzeczy.
Kiwa głową, a w jej oczach widzę to, co do tej pory widziałem tylko w oczach Bae – całkowite zrozumienie.
– To co z tym winem?
Uśmiecham się, starając się zmienić temat.
– Może za chwilę – mówi cicho, tak cicho, że ledwie jestem w stanie ją usłyszeć, a potem zamyka mi usta pocałunkiem.
– Może i to niewielki metraż, ale z pewnością jest tu niesamowicie. Moje mieszkanie nawet się do tego nie umywa – stwierdza Dorcas z rozrzewnieniem, wychylając się przez okno dachowe. W dłoni ściska kieliszek wypełniony winem, a gołębie przypatrują jej się z zaciekawieniem, gruchając głośno, zupełnie jakby pytały: „kim jesteś?”.
Nie do końca rozumiem, co takiego widzi w tym widoku z okna – tysiące dachów, czarne taksówki i czerwone double-deckery. Nic z tego nie jest nawet w ułamku procenta tak wspaniałe, jak widok z okna w rodzinnym domu. Ale co kto lubi…
– Gdyby to było mieszkanie, postawiłabym łóżko pod tym oknem i codziennie zasypiała, patrząc na gwiazdy.
Milczę. Nie chcę nawet mówić, że w mieście nie widać nawet ułamka procenta tych gwiazd, które było widać, jeśli położyło się na trawie na pagórku nieopodal domu. Ale może kiedyś nawet sama będzie mogła się o tym przekonać.
Dorcas odwraca się tak nagle i niespodziewanie, że serce na moment przestaje mi bić, zupełnie jakby zapomniało, jaka jest piękna. Jakby to wszystko było jedynie halucynacją, a jednak okazało się prawdą.
– To co dziś jemy, panie szefie kuchni? – pyta nagle, posyłając mi uśmiech, który zdaje się jeszcze piękniejszy niż wszystkie poprzednie.
– Może zacznę od tego, że wyprowadzę cię z błędu: żaden ze mnie szef kuchni. To tak na wszelki wypadek, gdybym chciał po raz kolejny popełnić taki nierozważny błąd jak ostatnio… – Nie wiem, czy dobrze robię, czy właśnie nie zaprzepaszczam wszelkich nadziei na to, by to przekształciło się w coś więcej. Mam nadzieję, że mimo bycia tak ogromnym życiowym przegrywem udało mi się ją tu ściągnąć czymś więcej niż tylko moimi hipotetycznymi zdolnościami kucharskimi. – Po prawdzie nawet żaden ze mnie kucharz. Co właściwie nawet jest trochę dziwne, bo z eliksirami nigdy nie radziłem sobie najgorzej… W każdym razie, próbowałem, a raczej próbowaliśmy z Bae, przygotować jakąś szkocką potrawę, którą ci przecież obiecałem, ale najpierw nie wiedzieliśmy, co właściwie mogłoby ci przypaść do gustu, a potem, koniec końców, i tak nic z tego nie wyszło. Więc przepraszam, ale dziś nie będzie szkockich specjałów, ale za to pozostaniemy w temacie robienia rzeczy po raz pierwszy. Ale jeśli po tym wieczorze stwierdzisz, że będziesz się chciała umówić ze mną kolejny raz, spróbujemy…
– Myślę, że będę chciała – wpada mi w słowo, a kolejne słowa więzną mi w piersi.
– Naprawdę?
– Naprawdę. – Uśmiecha się promiennie. – Zupełnie nie rozumiem, czemu masz taką minę, jakbyś nie potrafił w to uwierzyć. Czyżbyś miał tu jakąś szafę pełną trupów, którą zamierzasz mi dziś pokazać…?
– Pełną trupów nie, jedynie taka pełną niespełnionych marzeń.
Zamiast zaśmiać się perliście, podchodzi do mnie i bez zastanowienia wsuwa swoją dłoń w moją własną.
Serce drży, zupełnie jakby nasze dłonie oplotła nić obopólnego zrozumienia. I już mam ją pocałować, kiedy w mieszkaniu rozlega się pukanie, nie, walenie, do drzwi, a moment pryska jak bańka mydlana.
– Już idę! Poczekaj tu chwilę. Chyba że wolisz iść ze mną, to też możesz.
– Poczekam tu na ciebie – stwierdza miękko i całuje mnie lekko w policzek. I choć kącik ust unosi mi się mimowolnie, marny to zamiennik tego, co mogło się przed chwilą wydarzyć.
Otwieram drzwi do mieszkania, płacę dostawcy i niemalże wypycham go za drzwi, kiedy ośmiela się wykonywać jakieś dziwne gesty z dotykaniem swojej twarzy i ruszaniem brwiami. Dopiero kiedy mijam lustro, dociera do mnie, co miał na myśli; czerwona szminka Dorcas zostawiła nad wyraz wyraźnie ślady.
– Co to takiego?
– Jedzenie.
Kładę pizzę na stole, po czym wyciągam talerze z szafki.
– W kartonowym pudełku? – pyta, wyraźnie zdziwiona i unosi wieczko. – Dziwaczne. I co to niby jest?
– Pizza. Mam nadzieję, że będzie ci smakować. Mugole ciągle to jedzą. Proszę. – Odsuwam dla niej krzesło.
– Pizza… – powtarza powoli, siadając przy stole. Nagle splata palce z moimi. – Ale to nie jest szkockie jedzenie?
– Nie, pizza jest z Włoch. Ale w Szkocji też na pewno ją jedzą. Chociaż ja sam też jeszcze nigdy nie miałem tej przyjemności.
– Na Merlina, ale się to ciągnie! I jest równocześnie takie kruche i do granic możliwości miękkie… – Śmieje się perliście. – Chociaż naprawdę dobre. Nie dziwię się, że mugole ciągle to jedzą. Szczególnie, gdy masz przy tym możliwość, że ktoś przyniesie ci to prosto do domu.
W miarę jak kończy się pizza, ubywa również wina, a atmosfera staje się coraz luźniejsza. Wstaję od stołu, zbieram talerze, wstawiam je do zlewu, po czym macham różdżką, i popijając przy tym wino, czekam, aż się umyją,.
– Dziękuję – mówi nagle, czym sprawia, że prawie się krztuszę.
– Za co? – pytam ze szczerym zaskoczeniem.
– Za wszystko. Za możliwość poznawania nowych rzeczy. Za to, że zainteresowałeś się mną, a nie Alicją, jak wszyscy inni.
– Ale przecież jesteś zdecydowanie piękniejsza od Alicji. Wszystko jest w tobie lepsze niż w Alicji – zapewniam ją żarliwie. Podchodzę do niej i kucam, by móc spojrzeć jej głęboko w oczy.
– Przecież ty jej nawet nie znasz – stwierdza, śmiejąc się, ale i tak czuję, że to wszystko podszyte jest ogromnym smutkiem.
– I nie muszę, żeby wiedzieć, że jesteś wszystkim, czego tylko można pragnąć.
Całuję ją, najpierw czule i delikatnie, ale ona oddaje mi pocałunki tak gorąco i łapczywie, zupełnie jakby były jedną rzeczą, która mogła uratować jej życie, więc udaję, że nie czuję łez płynących po jej policzkach.

1Odniesienie do znanej sceny z Monty'ego Pythona i Świętego Graala (reż. Terry Gilliam, 1975), kiedy za królem Arturem, który stracił konia, chodzi giermek i wystukuje rytm końskiego chodu stukając o siebie połówkami kokosa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy