niedziela, 31 grudnia 2017

Epilog

Brak komentarzy // Dodaj komentarz (+)

Leżę bez ruchu na łazienkowej podłodze, a cały świat i czas zdają się przepływać gdzieś obok mnie. Słyszę, jak Rakesh krząta się po kuchni, ale równie dobrze mógłby być w tej chwili w zupełnie innym wszechświecie. Ja mógłbym być w innym wszechświecie. Chciałbym być w innym wszechświecie.
Nie mam siły nawet ruszyć najmniejszym palcem. Nie potrafię. Nie chcę?
Rakesh idzie korytarzem; mimo że porusza się jak kot, stare deski trzeszczą pod jego nogami. Drzwi skrzypią, a odstawiany kubek brzęczy tak samo jak zawsze. Zupełnie jakby świat jeszcze nie wiedział o tym, że wszystko się zmieniło. Że nic już nigdy nie będzie takie jak dawniej.
– Car, gdybyś tylko czegoś potrzebował… Czegokolwiek… To będę w kuchni. Zostanę u ciebie, dopóki nie poczujesz się lepiej.
Dotyk jego dłoni na ramieniu, który zupełnie niczego nie zmienia, choć zapewne Rakesh pragnąłby, by tak było.
Jego głos jest zabarwiony smutkiem, ale to ledwie kropla w morzu rozpaczy, w którym obecnie się znajduję. Walczę o przetrwanie. Wierzgam nogami i łapczywie łapię hausty powietrza, kiedy na krótką chwilę, ledwie ułamek sekundy, udaje mi się wyłonić na powierzchnię. Walczę. Tonę. Pozwalam sobie opadać powoli na dno. Już nie walczę, już nie młócę rękoma. Bo i po co? Jaki w tym wszystkim cel? Absolutnie żaden.
Przytłumione echo pukania do drzwi i odległej rozmowy. A przecież rozgrywającej się zaledwie za kartonową ścianą. Jak to możliwe, że właśnie wtedy, kiedy wszystko zdaje się już układać, kiedy prawie udało ci się wsadzić wszystkie puzzle w pasujące miejsca, wszystko się rozsypuje?! I to nie tylko jakby ktoś zrzucił ci te pieprzone puzzle na podłogę i musisz zaczynać od nowa, ale jakby przepuścił ci je przez niszczarkę, a resztki dał do zabawy psu, który rozdrobni je jeszcze bardziej. Tak, że nie będą się już nadawać absolutnie do niczego. Zupełnie jak ja teraz.
Dlaczego, do cholery, to nie mogłem być ja?! Dlaczego?! Oddałbym wszystko, żebym to był ja. Żebyś to ty teraz musiała leżeć na tej cholernej podłodze, próbując sobie poukładać życie na nowo. Wiem, że to samolubne. Wiem. Ale wiem też, że ty poradziłabyś sobie z tym zadaniem o wiele lepiej ode mnie.
– Nie wchodź tutaj – chcę warknąć, kiedy słyszę za plecami skrzypienie drzwi, ale to, co wydobywa się z moje gardła, jest ledwie słyszalnym pomrukiem. Najwyraźniej moja groźba jednak nie wywarła żadnego wrażenia, bo drzwi otwierają się szerzej i słyszę znajomy stukot wysokich obcasów na kafelkach.
– Car, zjedz coś, proszę. Rakesh powiedział mi, że od trzech dni nie ruszasz się z łóżka, nie chcesz jeść, ani nie zmieniasz ubrań… – Głos jej się załamał. – Jestem pewna, że ona by tego nie chciała…
– Odwal się! Gówno wiesz o tym, czego by chciała! W ogóle jej nie znałaś! – Trzęsę się z emocji, ale równocześnie nie jestem w stanie się ruszyć. Wstrząsa mną szloch, ale żaden dźwięk nie wydostaje się na zewnątrz. Zamiast tego lustro wiszące nad umywaką roztrzaskuje się w drobny mak, zasypując podłogę ostrymi odłamkami.
– Znałam ją dzięki tobie – odpowiada spokojnie, zupełnie ignorując ton mojego głosu. – Dzięki twoim opowieściom, znałam ją. Czuję, jakbym ją znała.
– Nic o niej nie wiesz – cedzę przez zęby. – Nic o nas nie wiesz.
Westchnie, pełne żalu. Znowu ten stukot obcasów po podłodze. Staje przede mną i widzę jej czarne szpilki i eleganckie pończochy ze szwem.
– Być może. Być może nic tak naprawdę nie wiem. Co nie zmienia faktu, że musisz coś zjeść. Chcesz umrzeć na tej podłodze?
– Tak – wyrywa mi się i czuję, jak pęka mi serce. Nawet nie próbuję pochwycić tego słowa i pozwalam, by zawisło między nami.
Klęka z ciężkim westchnieniem, przy głośnym akompaniamencie szeleszczącej tkaniny i po chwili leży naprzeciw mnie na podłodze. Twarz obok twarzy. Patrzy na mnie tymi wielkimi, smutnymi oczami, przez co ja nie mogę patrzeć na nią, bo to wszystko jest zbyt bolesne. Nie mam już siły na jeszcze więcej bólu.
– Dlaczego? – pyta cicho, delikatnie kładąc mi dłoń na policzku.
Czuję się, jakby ktoś postanowił rozpuścić mi kości, jakby nurzał je w kwasie; jakby powoli obdzierał mnie ze skóry, a potem z mięsa, mięsień po mięśniu, rozkoszując się bólem, jaki zadaje; jakby ktoś postanowił wyrwać ze mnie układ nerwowy, który wciąż wyrywał się z powrotem do ciała. Jakby bardzo chciał, żebym przechodził katusze, niezwykle dbając, by przypadkiem nie pozwolić mi umrzeć. Odejść. Bo wtedy byłoby zbyt łatwo; bez bólu.
– Car…
– Nie mów tak do mnie – udaje mi się tylko powiedzieć.
– Caradoc – poprawia się. – Dlaczego? – ponawia pytanie, jakby naprawdę oczekiwała odpowiedzi.
– Nie powiedziałem jej, że ją kocham. Kiedy ostatni raz rozmawialiśmy, nie powiedziałem jej, że ją kocham – wyrzucam z siebie, zupełnie jakby to była kula ognia, która stopniowo wypalała mi wnętrzności. A potem czuję się, jakby ktoś sięgnął do środka mnie i wyszarpał moje serce przez usta, rozdrapując całe gardło długimi, ostrymi paznokciami.
– Ona o tym wiedziała. Na pewno doskonale o tym wiedziała – zapewnia mnie, a w jej oczach stają łzy.
– A co jeśli nie? – pytam, rozpaczliwie łapiąc powietrze, które jakby ktoś wyssał z moich płuc. Nie potrafię oddychać, nie potrafię… Znowu wstrząsa mną szloch, a wszystkie sprzęty wkoło nas zaczynają drżeć. Hiperwentyluję, klatka piersiowa unosi się i opada o wiele zbyt szybko.
– Na pewno wiedziała – zapewnia mnie po raz kolejny, mocno przywierając do mnie całym ciałem. Czuję, jak jej łzy moczą rękaw mojej koszuli. – A teraz musisz wstać. Musisz wstać i żyć dalej. Dla niej.
Zaciskam powieki tak mocno, jak tylko potrafię. Nie chcę na nią patrzeć. Nie chcę jej słuchać.
– Rozumiem, że cierpisz, ale nie jesteś sam. Nie jesteś sam! Ale teraz musisz wstać. Musisz ruszyć się z tej przeklętej podłogi! – krzyczy, a łzy ciekną jej po policzkach, ale mimo to próbuje mnie podnieść swoimi drobnymi rączkami. W końcu daje za wygraną i upada na mnie. – Wróć do mnie. Wróć do mnie, proszę – szepcze, chowając twarz w zagłębieniu szyi. Jej całym ciałem wstrząsa szloch, który wstrząsa też moim. Szarpie jakąś zapomnianą strunę. Więc kiedy następnym razem próbuje mnie podnieść, staram się jej pomóc, choć szybko okazuje się to beznadziejnym pomysłem, bo głowa mi pęka, a w dodatku zaczyna mi się w niej kręcić tak mocno, że upadam na powrót na podłogę. – Rakesh! – krzyczy rozpaczliwie, gdy w ostatniej chwili udaje jej się zamortyzować uderzenie mojej czaszki o kafelki.
Rakesh wpada do łazienki, jakby się paliło, otwierając drzwi z impetem, tak, że aż uderzają o ścianę i klamka rozbija płytkę.
– Pomóż mi – prosi go, podejmując kolejną próbę doprowadzenia mnie do pionu. Rakesh chwyta mnie z drugiej strony i wspólnymi siłami udaje im się mnie postawić. Nogi odmawiają mi posłuszeństwa, praktycznie ich nie czuję i gdyby nie ci dwoje, pewnie znowu leżałbym już na podłodze.
– I co teraz? – pyta Rakesh niepewnie.
Zamykam oczy, głowa zwisa mi bezwładnie. Zupełnie jakby mnie tu nie było. Chyba dokonała się między nimi jakaś niema wymiana zdań, ponieważ czuję, że się poruszamy. Ciągnę za sobą nogami, starając się wykonywać coś na podobieństwo kroków, ale doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że to wyłącznie ich zasługa.
A potem nagle uderza we mnie strumień chłodnej wody. Spływa po moich włosach, moczy ubranie; spłukuje krew z rozdrapanych przedramion, zabiera ją ze sobą do odpływu, zupełnie jakby zmywała też część emocji. I ta przedziwna mieszanka ulgi i bólu, która uderza we mnie na nowo, sprawia, że na powrót zaczynam płakać. Zupełnie jakby woda oddała mi również tę możliwość.
– Możesz już iść. Poradzę sobie dalej – mówi cicho Rakesh, przygarniając mnie do siebie i pozwalając mi wypłakać się na swoim ramieniu, powolnymi ruchami głaszcząc mnie po plecach.
Drzwi zamykają się za nią cicho, a woda wciąż jednostajnie szumi, przemaczając nas do suchej nitki. Rakesh pomaga mi uporać się z guzikami koszuli, bo moje palce są jakieś takie nie moje. Jakbym stracił w nich czucie. Jakbym stracił czucie w całym ciele.
– Dziękuję – mówię cicho. Dopiero kiedy podnoszę wzrok, by spojrzeć mu w oczy, widzę, że on też płacze. I chociaż w tej chwili to głównie on podtrzymuje mnie, czuję, że muszę się pozbierać. Posklejać na powrót tanim klejem i taśmą klejącą. Bo kto inny podtrzyma jego, gdy będzie tego potrzebował?
Szum wody cichnie i momentalnie rozlega się pukanie. Zupełnie jakby cały czas czaiła się w korytarzu, czekając na ten moment.
– Zostawiłam wam pod drzwiami ubrania na zmianę. Pośpieszcie się, nie zostało zbyt wiele czasu – mówi przez zamknięte drzwi, a potem odchodzi przy akompaniamencie skrzypiącej podłogi i głośnego staccato obcasów.
Rakesh pomaga mi się ogolić; dłonie niemiłosiernie mi się trzęsą, a łzy wciąż płyną po moich policzkach. Wciąż ledwo stoję, ale staram się chociaż trochę być oparciem również dla niego.
Ale kiedy Rakesh otwiera drzwi i moim oczom ukazuje się lewitujący czarny garnitur, a obok niego tartan, muszę przytrzymać się umywalki, by nie upaść. Nie przypuszczałem, że coś w życiu może być aż tak trudne. Nie przypuszczałem, że może mi się przytrafić coś takiego. Że tobie może się przytrafić coś takiego. Oddałbym wszystko, by móc zamienić się z tobą miejscami.
Dlaczego ja, Panie, Jezu Chryste?! Dlaczego ona?! Dlaczego ona, do cholery?!
Każdą komórkę ciała rozrywa ból, a gardło rozdziera niemy krzyk. Nogi się pode mną uginają i nawet mocny uchwyt dłoni na umywalce nie zdoła powstrzymać mojego upadku. Gdyby nie Rakesh, chyba zostałbym na tej podłodze, owinięty w biodrach jedynie ręcznikiem. Gdyby nie Rakesh, skonałbym na tej podłodze. Bo to ostatecznie o wiele łatwiejsze wyjście niż próba dalszego życia.
Rakesh pomaga mi się ubrać, chociaż wyraźnie nie bardzo radzi sobie z taką nietypową formą ubioru. Ostatecznie zapinam drżącymi dłońmi rodową broszę, podczas gdy Rakesh szybkimi ruchami zakłada swój garnitur.
– Musimy już iść – mówi cicho, spoglądając na zegarek, po czym wraca do zapinania guzików koszuli. – Ale musisz coś zjeść, zanim wyjdziesz. Nie możesz iść tak, jak stoisz, nie jadłeś nic od trzech dni, zemdlejesz nam tam. – Zaciąga mnie do kuchni i podtyka mi pod nos talerz kanapek.
– Smarowałeś masłem1? – pytam, a on patrzy na mnie nierozumiejącym spojrzeniem.
– Tak. To źle?
– Tak. Nie mogę tego zjeść. – Rakesh wyraźnie nie rozumie, o co w tym wszystkim chodzi, ale bez słowa macha różdżką i po chwili wisi przede mną taka sama kanapka, ale już bez masła.
– Ale zjedz to. Błagam.
– Gotowy? – pytają niemal równocześnie, kurczowo zamykający moje dłonie w mocnych uściskach. Kiwam głową, choć wszyscy wiemy, że to wierutne kłamstwo. Że na coś takiego nigdy nie można być gotowym.
Z głośnym trzaskiem aportujemy się na szkockim wzgórzu, gdzie zamiast porywistego wiatru, który powinien szarpać za nasze ubrania, zalewa nas żar południowego słońca. Zupełnie jakby nawet świat nie miał na tyle szacunku, by choć na chwilę spłynąć deszczem.
– Nie… Nie mogę… Nie mogę tego tak zostawić, muszę… Muszę… Muszę sprawić, żeby jej… – Głos więźnie mi w gardle. – …miała jakieś znaczenie.
– Myślę, że z tym akurat mogę ci pomóc. Są inni, którzy mogą ci pomóc… Inni, którzy też próbują nadać temu wszystkiemu znaczenie. Którzy próbują przeciwstawić się Temu-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać. Ale porozmawiamy o tym później. Nie dziś. – Ściska moją dłoń. – Sprawimy, że… będzie miała znaczenie. Obiecuję.
Krew z krwi mojej, kość z mojej kości.
Martwi dostają więcej kwiatów niż żywi.






1Pytanie wynika z sidemnastowiecznego Szkockiego zwyczaju, mówiącego o tym, że wszelkie mleko, cebula i masło, które powstały w domu w czasie czyjejś śmierci, musiały zostać wyrzucone, ponieważ uważano, że duch może w nie wniknąć i zepsuć. Tutaj może jest to bardzo dalekie echo, ale uznałam, że w przypadku Cara, wychowanego na wsi, może to być dość naturalne zachowanie.

sobota, 16 grudnia 2017

Rozdział ósmy

Brak komentarzy // Dodaj komentarz (+)
A/N: Ponieważ niżej nigdzie nie ma to miejsca, donoszę, że Szkocką potrawą, którą przygotowują w poniższym rozdziale bohaterowie, jest Cabbie Claw.

– Car, wytłumacz mi, proszę, z łaski swojej, dlaczego zaprosiłeś Dorcas na obiad DO DOMU? Skoro kucharz z ciebie mniej więcej taki, jak z dwóch połówek kokosa koń1?! Przecież gdyby nie herbata i kawa, to nawet byśmy nie wiedzieli, czy ta kuchenka działa! – Bae wypomina mi po raz kolejny w tym tygodniu, kiedy stoimy w sklepie, starając się zdecydować, co powinniśmy kupić.
Przecież wiesz, że nie zrobiłem tego specjalnie. Znaczy… tak, specjalnie, ale zupełnie tego nie przemyślałem z tych wszystkich emocji. Zresztą, co ja ci będę mówić, przecież znasz już to na pamięć; wałkujemy ten temat od tygodnia…
Ja po prostu wciąż nie mogę uwierzyć, że to zrobiłeś.
Ciekawe, czy ty byłabyś wiele rozsądniejsza w takiej sytuacji, no ciekawe. Zostawmy teraz może te przepychanki, bo muszę coś wymyślić. Pomóż mi, Bae, jesteś moją jednym nadzieją.
Tak, teraz będziesz mi słodzić? Żebym ci pomogła?
Dam ci, co zechcesz! – oferuję. Bae potrząsa głową z niedowierzaniem.
I tak ci pomogę, gumochłonie. – Wywraca oczami. – Przecież cię nie zostawię na pastwę losu z samym sobą. Bo to by się napewno dobrze nie skończyło.
Dziękuję, Bae! – Całuję ją w czoło z rozrzewnieniem. Nie wiem, czym sobie zasłużyłem na taką siostrę. Na Merlina, zaprawde, pojęcia nie mam. – Wiesz, razem może nam się udać.
Razem? – Bae sceptycznie unosi brew. – W porównaniu z tobą to jestem cholernym szefem kuchni! A jestem dobra tylko w pieczeniu, bo wyłącznie tego nauczyła mnie babcia. Więc konkurencja jest naprawde na poziomie! – Bae unosi głowę wysoko do góry. – Wiesz przynajmniej, czy ona chociaż je mięso? – pyta mnie z wyrzutem. – Oczywiście, że nie – odpowiada sama sobie, kiedy tylko widzi moją minę. – Nie każdy też lubi owoce morza… Chociaż może rzeczywiście zdecydowanie się na rybę byłoby w tym przypadku bezpieczniejsze. Skoro nie wiemy, jak to jest z tym mięsem. – Rzuca mi nienawistne spojrzenie i uśmiecha się sarkastycznie, mrugając energicznie. – Och, Car, co ja z tobą mam… – wzdycha, wykładając na ladę potrzebne warzywa. – Musiałeś jej obiecać jakiś szkocki specjał? Musiałeś? Nie mogłeś się przecież powstrzymać, prawda? – upomina mnie zduszonym szeptem. – Ja też przecież nie jestem znawcą kuchni. A przecież nie ugotuję jej czegoś tak prostego jak owsianka. – Potrząsa głową. – I nawet waż się powiedzieć: lorne sausage – grozi mi, zanim zdążę otworzyć usta. – Wiesz, że nie-Szkoci jej nie lubią. Naprawdę chcesz, żeby się męczyła cały wieczór?
Płaci za zakupy, tym razem na szczęście nie wdając się przy tym w niepotrzebną rozmowę ze sprzedawczynią, bo jeszcze, nie daj Merlinie, odkryłaby kolejne gałęzie drzewa genealogicznego.
– Dziękuję – mówię i zabieram siatki z zakupami. – I co teraz?
Idziemy do rybnego. Nie chcemy przecież, żebyście się pochorowali po jakiejś starej rybie – potrząsa głową z ciężkim westchnieniem. – Na Merlina, jak ja teraz tęsknię za mamą. Mama wiedziałaby, co zrobić.
I co dalej? – pytam nerwowo, kiedy kończę zeskrobywać łuski z ugotowanej ryby, czując, jak czas przecieka nam przez palce. Wskazówki zegara przesuwały się nieubłaganie i, w moim mniemaniu, zdecydowanie zbyt szybko.
Bae zagląda do książki opartej o ścianę, a potem mówi spokojnie, zupełnie, jakby robiła to już tysiące razy:
Daj mi ją. – Zabiera rybę z deski, obrzucając mnie przy tym nieodgadnionym spojrzeniem. Muszę wyglądać jak jakiś cholerny rybak; cały jestem w łuskach. Tak bardzo żałuję w tym momencie, że w szkole nie uczono nas nigdy odpowiednich zaklęć, a zdecydowanie nie było teraz czasu na to, by ich szukać i się uczyć. – Musisz się umyć – kwituje nagle.
Dzięki, Bae, nie wpadłbym na to – sarkam.
Nie, mam na myśli, że musisz się umyć teraz, bo masz mało czasu. Idź, ja tu skończę – ponagla mnie.
Na pewno? Nie chcę zrzucać tego na ciebie… Wiesz, w końcu to moja randka i w ogóle.
Bae tylko macha ręką.
Idź. I tak zrobię to lepiej od ciebie – stwierdza i rzuca mi słodki uśmiech. – Zresztą został już tylko sos.
Bez wątpienia. – Całuję ją krótko w czoło i wpadam do łazienki. Ale zanim zdążę zrzucić z siebie wszystkie ubrania, dopada mnie nerwowy okrzyk Bae:
– Caaar!
Na powrót zapinam spodnie i wbiegam do kuchni. Już mam pytać, co się stało, ale Bae mnie uprzedza:
Czy ty pamiętasz, co mama z tym robiła? – Pokazuje mi naczynie z rybą, którą przed momentem doprowadziłem do porządku. – Bo w przepisie jest, żeby utrzymywać ciepło. I nic więcej.
Mama chyba chowała to do piekarnika. Który najpierw rozgrzewała. Chyba. Nie jestem pewien… – Staram się wydobyć jakieś wspomnienia na wierzch, ale jak na złość, nic do mnie nie przychodzi.
To może rzeczywiście tak zrobię…? Tylko nie mam bladego pojęcia, jak bardzo mam to ogrzać… – Jęczy cicho.
Wzdycham. Czy przepis nie mógł mówić wszystkiego? Chyba po to ludzie kupują książki kucharskie!
Myślisz, że mogę to zrobić zaklęciem? Znaczy rozgrzać piekarnik? Te pokrętła i tak są na tyle beznadziejne, że nic tutaj nie da się ustawić na pewno. Kto to w ogóle wymyślił, żeby nie dało się ustawić konkretnej temperatury?
Nie mam pojęcia, Bae. Ale może rzeczywiście tak będzie lepiej, skoro mówisz, że ten piekarnik tak czy siak nie jest najlpeszy.
Dobra, a teraz idź już. – Macha na mnie ręką.
A kiedy wychodzę z łazienki, już czysty i pachnący (czy aby nie użyłem zbyt dużo wody kolońskiej?), prawie wpadam na Bae, która siedzi oparta o ścianę w przedpokoju.
– Car, nie złość się, ale chyba wszystko zepsułam.
Co się stało?
Smutnieję. I pojęcia nie mam, co właściwie Bae strzeliło do głowy, ale przecież tak po prawdzie nawet nie potrafię się na nią gniewać. Nie wiem, co musiałaby zrobić, żeby mnie rozzłościć.
Wiesz, ten cały piekarnik, to chyba jednak nie był najlepszy pomysł… Bo ta ryba wyschła. Tak bardzo, że chyba do niczego się nie nadaje. A skoro nie wiedziałam, co mogę zrobić, postanowiłam, że sobie tu usiądę. Bo teraz to już wszystko stracone, nie zdążymy przecież zrobić wszystkiego od nowa. – Załamała ręce. – Szczególnie że wymagałoby to wyprawy do sklepu po nowe składniki.
Wstawaj. – Podaje jej dłoń i podciągam ją do góry. – Że też wcześniej na to nie wpadliśmy! Musimy znaleźć jakąś książkę telefoniczną. Potem adres jakiejś szkockiej restauracji. A później pójdzie już z górki.
Ale jak to mam zamówić pizzę?! – wybucham chwilę po tym, jak wchodzimy do budki telefonicznej, a Bae wpada na ten dziwaczny pomysł.
Przecież mugole ciągle to robią. – Wzrusza ramionami. – Nie mówiłeś przypadkiem, że wszystko, co mugolskie, jest dla niej nowe i ekscytujące? Założę się, że nigdy nie jadła czegoś takiego jak pizza.
Tak, ale rozmawialiśmy też o szkockim jedzeniu… – mruczę.
Tak, ale na szkockie jedzenie chyba nie mamy już za bardzo czasu. – Podsuwa mi zegarek pod nos. – Najbliżej nas jest tylko ta jedna knajpa, w której kiedyś byliśmy. A chyba nie muszę ci przypominać, jak źle się wtedy czuliśmy. Chyba nie chcesz, żeby wasza pierwsza prawdziwa randka skończyła się tak, jak tamten wieczór.
No nie – potwierdzam, choć to przecież zupełnie oczywiste, że nie chcę. Nikt by nie chciał takiego zakończenia.
A pizza jest chyba bezpieczniejsza. No i możesz ją zamówić z dostawą do domu na odpowiednią godzinę. Czekaj, niech tylko znajdę numer do tej, o której ostatnio tyle się nasłuchałam w pracy…
Bae, co ja bym zrobił bez ciebie? – pytam, wpatrując się w nią jak w obrazek, kiedy pochyla się nad książką telefoniczną.
Wzrusza ramionami, przykładając słuchawkę do ucha.
Nie wiem, pewnie nic. Zginąłbyś marnie.
Co racja, to racja.
Na kilka minut przed godziną, na którą jesteśmy umówieni, stoję w przedpokoju, opierając się o ścianę. Bae już wyszła, niezwykle taktownie postanawiając wyciągnąć Rakesha do kina, a później na maraton po barach. Muszę pamiętać, by potem jakoś jej się odwdzięczyć za wszystko, co dla mnie zrobiła tego dnia.
Zegarek chyba stanął w miejscu, bo nawet sekundnik porusza się z takim trudem, jakby ktoś utopił mechanizm w miodzie. Jeszcze tylko chwila, powtarzam w myślach, ale ciało nie chce słuchać. Zaczynam wystukiwać rytm, uderzając nogą o podłogę, ale kiedy się na tym łapię, nie jestem już pewien, czy przypadkiem nie zagłusza go huk mojego bijącego serca. W tej chwili sam nie wiem, czy bardziej jestem zdenerwowany w tej chwili, czy byłem wtedy, w pubie, gdy miałem ją spotkać po raz pierwszy. Zaczynam wygrywać melodie w głowie, licząc, że chociaż trochę mnie to uspokoi, ale niestety, niewiele to daje.
Jeszcze raz, dla pewności i świętego spokoju, rzucam na całe mieszkanie wszystkie znane mi zaklęcia czyszczące, choć i bez tego całe już lśni i absolutnie nic się nie zmienia.
A co, jeśli to tylko cholernie głupi pomysł? Czemu w ogóle umysł podsunął mi tak poronioną myśl, by zapraszać Dorcas do domu? Do mieszkania, które przecież było tylko małą klitką na poddaszu? Wzdycham i zaczynam chodzić w tę i z powrotem po przedpokoju. A co, jeśli w ogóle nie przyjdzie? Czy będzie to gorsze uczucie czy lepsze, niż gdyby jej się nie spodobało? Po chwili widzę już jedynie czarne scenariusze dzisiejszego spotkania.
A kiedy wybija godzina zero i mija kilka kolejnych minut, jestem już absolutnie pewien, że to wszystko na nic i że na pewno się rozmyśliła i nie przyjdzie. Ostatecznie kto by się chciał spotykać z takim życiowym nieudacznikiem jak ja?
Dlatego, kiedy ostatecznie w mieszkaniu rozlega się dźwięk pukania, jestem bardziej zaskoczony niż szczęśliwy. Dopadam drzwi, jakby od tego zależało moje życie, ostatni raz wycieram dłonie w materiał spodni, poprawiam włosy i naciskam klamkę.
A kiedy mój wzrok spotyka się z Dorcas, przepiękną Dorcas, tak uroczo niepewną i nieśmiałą, w pudrowo różowej, mocno rozkloszowanej sukience z dekoltem w kształcie serca, który tak pięknie podkreśla jej jędrne piersi, zapadam się pod wpływem tego uczucia, nagle eksplodującym w moim ciele. I wszystko jakby wróciło do porządku.
– Przepraszam za spóźnienie. – Uśmiecha się przepraszająco. – Miałam problem, żeby tu trafić.
– Nic się nie stało – odpieram szybko, po czym otwieram przed nią szerzej drzwi. – Wejdź, proszę. – Zapraszam ją gestem do środka.
Niepewnie przekracza próg mieszkania, a jej buty na obcasie stukają głośno o drewno, które niezmiennie skrzypi pod naszymi krokami. Przez moment jest odrobinę niezręcznie, kiedy żadne z nas najwyraźniej nie za bardzo wie, jak powinniśmy się zachować. Zamiast zrobić jakikolwiek ruch, stoimy na wprost siebie i mierzymy się wzrokiem. Nie wiem, co jest odpowiednie, i w tej chwili niesamowicie żałuję, że nie spytałem o to Bae, kiedy jeszcze była ku temu okazja. W końcu Dorcas się pochyla i całuje mnie krótko nieopodal ust, po czym momentalnie zaczynają płonąć jej policzki, ale udaję, że tego nie zauważam.
– Zaproponowałbym ci zwiedzanie, ale obawiam się, że nie mu zbyt wiele do pokazania. – Staram się zatuszować zdenerwowanie śmiechem, ale ostatecznie z tego rezygnuję, bo zbyt boję się, że będę brzmieć jak zarzynana foka i Dorcas skorzysta z jedynych drzwi, które na razie miała szansę obejrzeć. W trybie ekspresowym. – Masz może ochotę na wino? Albo whisky? Albo coś innego do picia?
– Wino brzmi w porządku – odpiera i uśmiecha się lekko.
– W takim razie zapraszam – wskazuję ręką kuchnię i ruszam w jej stronę, naprawdę licząc na to, że to coś zmieni, bo choć szczęście aż mnie rozpierało, że znowu mam ją obok siebie, wkradła się między nas jakaś niewypowiedziana niezręczność.
Wyraźnie słyszę, jak stawia kolejne kroki, ale nagle się zatrzymuje, więc też staję w miejscu i odwracam się, zastając ją pochyloną nad zdjęciem stojącym na stoliku.
– Niesamowite – mówi cicho, przyglądając się, jak Samhain po raz kolejny odlatuje z mojego ramienia.
– Bae je zrobiła – tłumaczę, stając za nią z przemożną ochotą, a może wręcz potrzebą, by wziąć ją za rękę. I właściwie nie wiem, co mnie powstrzymuje, ale zanim ostatecznie się na to decyduję, Dorcas zdąża już sięgnąć po ramkę ze zdjęciem.
– Jest piękny. Ty zresztą też niczego sobie – dodaje z filuternym uśmiechem i obraca się w moją stronę. – Wiesz, czegoś takiego bym się po tobie nie spodziewała.
– Cóż zrobić, jestem góralem z krwi i kości, dziedzictwa nie da się oszukać. Czasami strasznie mi tego wszystkiego brakuje – dodaję cicho. Zabieram z jej dłoni ramkę i odstawiam ją z powrotem na miejsce. – Właściwie to nawet nie czasami, ale ciągle, to jest ciągła i uporczywa tęsknota – poprawiam się.
– Za czym? – pyta cicho, niepewnie, przybliżając się do mnie o ledwie kilka cali, ale sprawia przy tym wrażenie, jakby już weszła mi pod skórę. Czuję, jakby powietrze między nami aż drgało od niewypowiedzianych słów i rozgorączkowanych emocji, które tak usilnie starają się wyjść na powierzchnię.
– Poczucia wolności. Zieleni, wiatru na skórze, zapachu lasu. Londyn nie potrafi mi dać niczego z tych rzeczy.
Kiwa głową, a w jej oczach widzę to, co do tej pory widziałem tylko w oczach Bae – całkowite zrozumienie.
– To co z tym winem?
Uśmiecham się, starając się zmienić temat.
– Może za chwilę – mówi cicho, tak cicho, że ledwie jestem w stanie ją usłyszeć, a potem zamyka mi usta pocałunkiem.
– Może i to niewielki metraż, ale z pewnością jest tu niesamowicie. Moje mieszkanie nawet się do tego nie umywa – stwierdza Dorcas z rozrzewnieniem, wychylając się przez okno dachowe. W dłoni ściska kieliszek wypełniony winem, a gołębie przypatrują jej się z zaciekawieniem, gruchając głośno, zupełnie jakby pytały: „kim jesteś?”.
Nie do końca rozumiem, co takiego widzi w tym widoku z okna – tysiące dachów, czarne taksówki i czerwone double-deckery. Nic z tego nie jest nawet w ułamku procenta tak wspaniałe, jak widok z okna w rodzinnym domu. Ale co kto lubi…
– Gdyby to było mieszkanie, postawiłabym łóżko pod tym oknem i codziennie zasypiała, patrząc na gwiazdy.
Milczę. Nie chcę nawet mówić, że w mieście nie widać nawet ułamka procenta tych gwiazd, które było widać, jeśli położyło się na trawie na pagórku nieopodal domu. Ale może kiedyś nawet sama będzie mogła się o tym przekonać.
Dorcas odwraca się tak nagle i niespodziewanie, że serce na moment przestaje mi bić, zupełnie jakby zapomniało, jaka jest piękna. Jakby to wszystko było jedynie halucynacją, a jednak okazało się prawdą.
– To co dziś jemy, panie szefie kuchni? – pyta nagle, posyłając mi uśmiech, który zdaje się jeszcze piękniejszy niż wszystkie poprzednie.
– Może zacznę od tego, że wyprowadzę cię z błędu: żaden ze mnie szef kuchni. To tak na wszelki wypadek, gdybym chciał po raz kolejny popełnić taki nierozważny błąd jak ostatnio… – Nie wiem, czy dobrze robię, czy właśnie nie zaprzepaszczam wszelkich nadziei na to, by to przekształciło się w coś więcej. Mam nadzieję, że mimo bycia tak ogromnym życiowym przegrywem udało mi się ją tu ściągnąć czymś więcej niż tylko moimi hipotetycznymi zdolnościami kucharskimi. – Po prawdzie nawet żaden ze mnie kucharz. Co właściwie nawet jest trochę dziwne, bo z eliksirami nigdy nie radziłem sobie najgorzej… W każdym razie, próbowałem, a raczej próbowaliśmy z Bae, przygotować jakąś szkocką potrawę, którą ci przecież obiecałem, ale najpierw nie wiedzieliśmy, co właściwie mogłoby ci przypaść do gustu, a potem, koniec końców, i tak nic z tego nie wyszło. Więc przepraszam, ale dziś nie będzie szkockich specjałów, ale za to pozostaniemy w temacie robienia rzeczy po raz pierwszy. Ale jeśli po tym wieczorze stwierdzisz, że będziesz się chciała umówić ze mną kolejny raz, spróbujemy…
– Myślę, że będę chciała – wpada mi w słowo, a kolejne słowa więzną mi w piersi.
– Naprawdę?
– Naprawdę. – Uśmiecha się promiennie. – Zupełnie nie rozumiem, czemu masz taką minę, jakbyś nie potrafił w to uwierzyć. Czyżbyś miał tu jakąś szafę pełną trupów, którą zamierzasz mi dziś pokazać…?
– Pełną trupów nie, jedynie taka pełną niespełnionych marzeń.
Zamiast zaśmiać się perliście, podchodzi do mnie i bez zastanowienia wsuwa swoją dłoń w moją własną.
Serce drży, zupełnie jakby nasze dłonie oplotła nić obopólnego zrozumienia. I już mam ją pocałować, kiedy w mieszkaniu rozlega się pukanie, nie, walenie, do drzwi, a moment pryska jak bańka mydlana.
– Już idę! Poczekaj tu chwilę. Chyba że wolisz iść ze mną, to też możesz.
– Poczekam tu na ciebie – stwierdza miękko i całuje mnie lekko w policzek. I choć kącik ust unosi mi się mimowolnie, marny to zamiennik tego, co mogło się przed chwilą wydarzyć.
Otwieram drzwi do mieszkania, płacę dostawcy i niemalże wypycham go za drzwi, kiedy ośmiela się wykonywać jakieś dziwne gesty z dotykaniem swojej twarzy i ruszaniem brwiami. Dopiero kiedy mijam lustro, dociera do mnie, co miał na myśli; czerwona szminka Dorcas zostawiła nad wyraz wyraźnie ślady.
– Co to takiego?
– Jedzenie.
Kładę pizzę na stole, po czym wyciągam talerze z szafki.
– W kartonowym pudełku? – pyta, wyraźnie zdziwiona i unosi wieczko. – Dziwaczne. I co to niby jest?
– Pizza. Mam nadzieję, że będzie ci smakować. Mugole ciągle to jedzą. Proszę. – Odsuwam dla niej krzesło.
– Pizza… – powtarza powoli, siadając przy stole. Nagle splata palce z moimi. – Ale to nie jest szkockie jedzenie?
– Nie, pizza jest z Włoch. Ale w Szkocji też na pewno ją jedzą. Chociaż ja sam też jeszcze nigdy nie miałem tej przyjemności.
– Na Merlina, ale się to ciągnie! I jest równocześnie takie kruche i do granic możliwości miękkie… – Śmieje się perliście. – Chociaż naprawdę dobre. Nie dziwię się, że mugole ciągle to jedzą. Szczególnie, gdy masz przy tym możliwość, że ktoś przyniesie ci to prosto do domu.
W miarę jak kończy się pizza, ubywa również wina, a atmosfera staje się coraz luźniejsza. Wstaję od stołu, zbieram talerze, wstawiam je do zlewu, po czym macham różdżką, i popijając przy tym wino, czekam, aż się umyją,.
– Dziękuję – mówi nagle, czym sprawia, że prawie się krztuszę.
– Za co? – pytam ze szczerym zaskoczeniem.
– Za wszystko. Za możliwość poznawania nowych rzeczy. Za to, że zainteresowałeś się mną, a nie Alicją, jak wszyscy inni.
– Ale przecież jesteś zdecydowanie piękniejsza od Alicji. Wszystko jest w tobie lepsze niż w Alicji – zapewniam ją żarliwie. Podchodzę do niej i kucam, by móc spojrzeć jej głęboko w oczy.
– Przecież ty jej nawet nie znasz – stwierdza, śmiejąc się, ale i tak czuję, że to wszystko podszyte jest ogromnym smutkiem.
– I nie muszę, żeby wiedzieć, że jesteś wszystkim, czego tylko można pragnąć.
Całuję ją, najpierw czule i delikatnie, ale ona oddaje mi pocałunki tak gorąco i łapczywie, zupełnie jakby były jedną rzeczą, która mogła uratować jej życie, więc udaję, że nie czuję łez płynących po jej policzkach.

1Odniesienie do znanej sceny z Monty'ego Pythona i Świętego Graala (reż. Terry Gilliam, 1975), kiedy za królem Arturem, który stracił konia, chodzi giermek i wystukuje rytm końskiego chodu stukając o siebie połówkami kokosa.

sobota, 2 grudnia 2017

Rozdział siódmy

Brak komentarzy // Dodaj komentarz (+)
A/N: Jako że w rozdziale pojawia się pewna kanoniczna niezręczność, śpieszę, by ją wyjaśnić. Kiedy wymyślałam duży ficzek (do którego Wszystko, co złe jest spin-offem), jak również wyprowadzałam w nim wątek Mistrzostw Świata w Quidditchu, okazało się, że jeśli policzymy kiedy powinien wypadać turniej od najstarszych, pojawiających się w Quidditchu przez wieki i od Mistrzostw z sagi, daty pomiędzy różnią się o rok. Szukając rozwiązania tej oczywistej pomyłki matematycznej rocznej różnicy, uznałam, że najbardziej prawdopodobną przyczyną jest to, że Mistrzostwa nie odbyły się w roku 1981 ze względu na terror Voldemorta i tak też sobie radośnie przyjęłam. Dziś już wiadomo, że wynika to z obecności Turnieju, Którego Nikt Nie Pamięta, ale te informacje pojawiły się dopiero dużo później, więc ta drobna niezgodność kanoniczna pozostała, szczególnie że opiera się na niej spora część dużego ficzka.
     Dziękuję również ginny358 i Andromedzie Mirtle za prompty w sprawie patentów, ale były one nieco zbyt szczegółowe jak na to, czego potrzebowałam.


Kiedy budzę się rano, Bae zdążyła już zniknąć. Słońce wisi na niebie, świecąc gorącym blaskiem i zapowiadając kolejny upalny dzień. Ale na razie jest jeszcze znośnie i przez otwarte okno wpada do sypialni niezwykle przyjemnie, rześkie powietrze.
Przeciągam się i przecieram oczy, a potem wstaję z materaca. Pora zrobić kawę. Niedobory snu z poprzedniego tygodnia wciąż dają o sobie znać, a ćmiący ból głowy i nieznośna suchość w ustach ani trochę w tym nie pomagają.
Tak jak stoję, w samej koszulce i bokserkach, przechodzę przez korytarz i wchodzę do kuchni. Nastawiam czajnik i duszkiem wychylam szklankę wody, starając się ugasić pragnienie, które jednak wcale nie ustępuje. W trakcie, gdy czekam na zagotowanie się wody, sięgam do szafki, wyciągam dwa kubki i przygotowuję w nich kawę. Do kubka Bae jak zwykle trafia zbyt dużo cukru, a później jeszcze zbyt wiele mleka, by w ogóle można było nazywać to kawą.
Ledwo zdążam zalać kubki, kiedy Bae wychodzi z łazienki.
Błagam, zabij mnie – jęczy cicho, wycierając mokre włosy ręcznikiem. – Gdybym wiedziała, jak parszywie będę się dzisiaj rano czuła, nigdy nie zdecydowałabym się na tę ostatnią kolejkę – mówi cierpko i zasłania dłonią usta.
Ile ty właściwie wczoraj wypiłaś? – pytam, nawet nie starając się ukryć rozbawienia.
Nie mam pojęcia. W którymś momencie po prostu przestałam liczyć, więc chyba dość dużo.
Kręcę głową z politowaniem. Podchodzę do niej i wkładam jej w dłonie kubek z gorącą kawą, zdecydowanie zbyt słodką i zbyt białą.
Może następnym razem będziesz w takim razie mądrzejsza.
Odezwał się pan idealny – prycha. – To wszystko przez to, że tak szybko uciekłeś! – zarzuca mi.
Nie zdążam jednak wymyślić żadnej celnej riposty, bo w mieszkaniu rozlega się irytujący dźwięk dzwonka do drzwi. Wywracam więc tylko oczami, po czym wymijam Bae i otwieram drzwi, w których staje Rakesh i bez zbędnych wstępów pyta niezwykle rozemocjonowanym głosem:
– Gdzie ty wczoraj zniknąłeś? Nigdzie nie umiałem cię znaleźć. – W dodatku o kilka tonów zbyt głośno, zupełnie jakby w ogóle nie złapał go kac. Bae syczy cicho z bólu i marszczy nos – najwyraźniej nie jestem jednak w najgorszej sytuacji.
– Car miał wczoraj randkę – wyręcza mnie z odpowiedzią. Wywracam oczami; dlaczego ona musi zrobić ze wszystkiego taką szopkę? Przecież to nic takiego. – Dlatego zniknął.
– Nie rób takiej miny, jakby to nie było nic takiego. Przecież wszyscy doskonale wiemy, że to coś wielkiego – upomina mnie Rakesh.
– Nie róbcie ze mnie jakiejś łamagi uczuciowej… – wzdycham ciężko i zamykam drzwi za Rakeshem.
– My nie musimy niczego robić, sam odwalasz całą robotę – rzuca sarkastycznie Bae, odwracając się przez ramię w drodzę do kuchni. Rakesh śmieje się pod nosem. – Nie muszę ci chyba przypominać, jak to było poprzednim razem, hm?
– Wybacz, stary, ale ma rację – mówi tylko, kiedy rzucam mu mordercze spojrzenie. Kręcę głowa z niedowierzaniem.
– No i co? No i co? No i jak poszło?! – Ledwo zdążamy znaleźć się w kuchni, a Rakesha już rozpiera ciekawość. Wszystko chciałby wiedzieć natychmiast. Niby siada na krześle, ale chyba nie potrwa to długo, bo prawie podskakuje na nim z tych wszystkich emocji. Zupełnie nie rozumiem, czemu aż tak bardzo się tym wszystkim przejmuje. Bae przygląda się całej sytuacji z tajemniczym uśmiechem błąkającym się po ustach, kiedy bez pytania przygotowuje jeszcze jedną kawę.
– Dobrze. Znaczy mam nadzieję, że dobrze. Jesteśmy umówieni na sobotę.
– I co? I co?! POCAŁOWAŁEŚ JĄ? – pyta nagle Rakesh rozemocjonowany do tego stopnia, że prawie go nie poznaję.
– Wiesz, gdyby to Bae zadała takie pytanie, jeszcze mógłbym to zrozumieć, i pewnie by mnie to nawet nie zaskoczyło, ale to, jak bardzo się tym wszystkim przejmujesz, sprawia, że brzmisz jak dziewczyna.
– Dzięki, Car – sarka Bae, patrząc na mnie spode łba. – Stereotypy – prycha cicho i upija łyk kawy.
– Mieszkam z sześcioma siostrami, nie oceniaj mnie. To się rzuca na mózg. Momentami.
– Raczej zawsze – zauważam cicho.
– Słyszałem to! – celuje we mnie palcem. – I nie zmieniaj mi tu tematu! To jak było? Pocałowałeś ją czy nie? – ponawia pytanie.
– I tak, i nie.
– Co? – Rakesh wybucha. Tak mocno, że aż zrywa się z miejsca, nachylając się nade mną, opierając się rękami na stole – ma je naprężone tak mocno, że przez jego przeprost aż wyglądają, jakby wyginały się lekko w drugą stronę – i oddycha ciężko.
Bae, odwraca się w naszą stronę i przygląda się tej scenie, unosząc jedną brew. Bez słowa podnosi kubek z kawą, zdecydowanie bardziej normalną, i stawia ją na stole przed Rakeshem, drugą dłonią muskając jego plecy.
– Uspokój się, bo ci jeszcze żyłka pęknie – mówi do niego cicho, po czym z gracją osuwa się na stojące obok krzesło i splata dłonie na blacie. – A ty mów, bo ja też chcę wiedzieć – ponagla mnie.
– Ona mnie pocałowała. Chyba. Może to jednak byłem ja? Sam już nie wiem, wszystko mi się miesza.
– NO ALE JAK BYŁO?! – Rakesh przesuwa dłonie po stole w moim kierunku, tak, że teraz prawie leży na blacie i tylko cud i refleks Bae, która zdążyła usunąć kubek z wrzątkiem z jego drogi, uratowały go przed niechybnym poparzeniem. Oboje z Bae przyglądamy się Rakeshowi z nieskrywanym zdumieniem. Zdecydowanie trzeba mu znaleźć jakąś dziewczynę. Albo rzeczywiście wyciągnąć go z domu, mimo jego licznych protestów, bo ciągłe towarzystwo wszystkich jego sióstr chyba mu nie służyło, co dość dziwne, bo jakoś nigdy nie zauważyłem u niego takich zmian po powrocie z wakacji do Hogwartu. Może to też kwestia tego, że dziewczyny dorastają…?
– NO. JAK. BYŁO!? – wyrywa mnie z zamyślenia, gwałtownie szturchając w moje ramię po każdym słowie.
– Pamiętasz, jak całowałeś się z Niną? Tą z roku niżej?
– Ach, nie musisz mi przypominać… – rozmarzył się, a oczy jakby zaszły mu mgłą. Zgiął ramiona w łokciach, zaplótł je ze sobą na blacie stołu i ułożył na nich policzek. – Nina… – szepnął jeszcze z delikatnym uśmiechem na ustach.
– To było mniej więcej tak, tylko milion razy bardziej. No wiesz, tak, tylko że z uczuciami.
– Zaraz. Czekajcie. – Bae patrzyła to na mnie, to na Rakesha z niezrozumiejącym wymalowanym na twarzy. – To ty się całowałeś z Niną? Z Niną-Niuchacz?
– Mhm – przytaknął Rakesh, wciąż rozmarzony i rozciągnięty na blacie stołu.
– Ale… – urwała. – Jak tego może jednak nie będę komentować. Mam tylko jedno pytanie. A raczej dwa.
– Wal – odpowiadam, widząc, że Rakesh jeszcze przez chwilę będzie niezdatny do użytku.
– Dlaczego ja nic o tym nie wiedziałam? – Rzuca nam obojgu oskarzycielskie spojrzenia. – I: jak?
– Pamiętasz jak zdobyliśmy Puchar Domów na szóstym roku? – Bae kiwa głową. – I jak Eanraigh wyciągnął skądś zapasy whisky podprowadzone z destylarni? Eideard potem urządził mu straszną awanturę w pokoju wspólnym.
– Car – upomina mnie Bae. – Do celu, do celu, bo zaczynasz krążyć.
– No w każdym razie… Alkohol praktycznie lał się strumieniami, pojęcia nie mam, jak im się udało przywieźć do Hogwartu aż taką ilość i właściwie po co to zrobili, ale…
– Car! – Bae przerywa mi ostro, przywołując mnie do porządku.
– No i w każdym razie wtedy to się stało – kończę szybko. – Przerywałaś mi, to dostaniesz tylko tyle. – Wzruszam ramionami, kiedy widzę jej oburzony wzrok.
– Ale to dalej nie jest odpowiedź na moje pytanie. No bo jak? Przecież wszyscy wiemy, że Nina leciała tylko na określony typ facetów… – urywa gwałtownie, jakby zorientowała się, że powiedziała coś niewłaściwego. – Bez urazy, Rakesh. Wiesz, co mam na myśli. Jesteś super facetem, ale…
– No wiem, nie mam w banku aż tylu galeonów ani nawet funtów, by zainteresować Ninę.
– Właśnie. Więc jak? – ponawia pytanie.
Rakesh ponosi się z blatu i opera się o oparcie krzesła, po czym splata dłonie pod głową, a jego usta rozciągają się w szerokim uśmiechu.
– Zwyczajnie, była tak pijana, że bez mrugnięcia okiem uwierzyła mi, że jestem zaginionym hinduskim księciem.
Nigdy nie zgadniesz, kogo dzisiaj spotkałam w pracy.
Bae wpada na mnie w atrium rozentuzjazmowana do tego stopnia, że aż podskakuje wokół mnie.
Skoro na pewno nie zgadnę, to może po prostu mi powiesz? – proponuję, kiedy przez dłuższą chwilę wpatruje się ze mnie z wyczekiwaniem, kiedy ruszamy w stronę wyjścia.
– Roderyka Plumptona1! – Klaszcze w dłonie.
Naprawdę? – pytam z niedowierzaniem. – A co on tam niby robił?
Bae potrząsa głową i szybkim ruchem ściąga szatę przez głowę, przez co zostaje w letniej sukience. Też chciałbym tak umieć. Wychodzimy z Ministerstwa i zupełnie niespodziewanie stajemy na ulicy Londynu. Za każdym razem nagłość tej zmiany mnie zaskakuje. Różnica temperatur aż sprawia, że kręci mi się w głowie, szczególnie po dniu spędzonym w archiwum. Bardzo szybko rozpinam górny guzik koszuli, szczęśliwy, że ministerialna szata spoczywa zmniejszona gdzieś na dnie kieszeni, ale tak bardzo zazdroszczę w tej chwili Bae, która jest ubrana o wiele bardziej adekwatnie do pogody.
Wiesz, akurat, co jak co, ale mój departament jest miejscem, gdzie istnieje największe prawdopodobieństwo, że pojawi się taka osobistość jak Plumpton.
No niech ci będzie. No i co, bo w końcu nie powiedziałaś, co tam robił.
Wiesz, skoro w przyszłym roku są Mistrzostwa, to pewnie dyskutowali o jego sędziowaniu. Bo gdyby chodziło o coś innego, pewnie nie zamykaliby tak skrupulatnie drzwi i nie wyciszyli pomieszczenia, w którym toczyła się rozmowa.
A skąd niby wiesz, że wyciszyli pomieszczenie? – pytam rozbawiony. – Podsłuchiwałaś?
Nie – mówi, ale jej mina doskonale zdradza, że kłamie.
W takim razie podsłuchiwałaś – kwituję.
Oj tam, oj tam – prycha Bae. – Jakbyś ty nigdy nie podsłuchiwał! – Potrząsa głową i wywraca oczami. – Chodź, wejdziemy tutaj – mówi i wciąga mnie do sklepu, gdzie kupuje nam po lemoniadzie. – I tak mamy jeszcze trochę czasu – stwierdza, ale potem podnosi sobie na wysokość oczu mój nadgarstek z zegarkiem, aby się upewnić. – Za ciepło jest, żeby się kisić w środku budki telefonicznej – stwierdza, przykładając sobie do czoła dłoń zimną od schłodzonej butelki. – Jak było w pracy? – pyta, gdy ruszamy leniwie przed siebie.
Jak zwykle… Właściwie nic ciekawego. Udało mi się dzisiaj przekopać przez tę kartotekę archiwum i znaleźć ostatnie z tych dokumentów, których ostatnio pomagaliście mi z Rakeshem szukać, potem zaniosłem je tym aurorom, na Merlina, Bae, ty sobie nawet nie wyobrażasz, jakie oni mają tam biura!, i nawet podsłuchałem kawałek rozmowy, która się wywiązała, jak im streszczałem co i jak…
A-ha! – wykrzykuje Bae, przerywając mi. – A więc przyznajesz się do podsłuchiwania! Proszę, proszę… – uśmiecha się podejrzanie. Kręcę głową z niedowierzaniem.
…no i w ogóle okazało się, że to chyba ten sam czarodziej co ostatnio. Wiesz, że wyhodował coś, co zjada pszczoły… I albo to zwierzę mu uciekło, albo się rozmnożyło i przestał nad tym panować, albo on sam łapie te pszczoły, żeby móc to zwierzę karmić. I tylko ciekawe, co to może być takiego… Ale oni chyba też nie bardzo wiedzieli. Zresztą, to chyba wszystko jedynie domysły. A potem już wróciłem do moich tradycyjnych obowiązków, czyli uprzątnięcia tego barłogu. A u ciebie? Jakieś ciekawe wydarzenia poza spotkaniem legendy? – Zmieniam temat, bo z dużym prawdopodobieństwem, czegokolwiek by Bae nie robiła w pracy, raczej było to ciekawsze od kolorowania akt i układania ich na odpowiednich kupach. Ale przynajmniej to, że sprawa pszczół została rozwiązana, sprawiło, że mogłem na spokojnie wrócić do akt swoich dalekich przodków pozostawionych w ubiegłym tygodniu do przeczytania.
Wysyłają mnie na delegację!
I nie sądziłaś, że to ważniejsza informacja, niż to, że spotkałaś Plumptona?
No wiesz! To nie jest coś, co zdarza się codziennie! – Patrzy na mnie oburzona, jakby nie potrafiła zrozumieć, że w ogóle śmiałem wpaść na coś takiego.
Och, przepraszam, nie sądziłem, że to aż taka ogromna obraza majestatu! – Śmieję się pod nosem, głównie z powodu tonu jej głosu i przejęcia sprawą. – To co to za delegacja? Powiesz mi coś więcej?
Mam jechać z jeszcze kilkoma osobami z departamentu na oglądanie miejsc w Wielkiej Brytanii, gdzie mogłbyby odbyć się Mistrzostwa.
Byłem pewien, że nawet nie brali Wielkiej Brytanii pod uwagę – zauważam skonsternowany. – Przez to wszystko… co się tu dzieje.
Bo tak było. Wszyscy są zaskoczeni, bo inne kraje już dawno zgłosiły swoje propozycje. Ale chyba jednak Komitet Międzynarodowej Konfederacji zmienił zdanie i kazali nam również wysłać swoją propozycję, żebyśmy nie czuli się pokrzywdzeni czy coś tam… Ale przecież i tak dobrze wiadomo, że w tym kraju na pewno nie odbędzie się taka impreza. Nie przy obecnej sytuacji. Ale kazali, to trzeba to zrobić. Więc w przyszłym tygodniu jedziemy na objazd. Jeszcze nie wiem, jak to wytrzymam. Chyba wyrzygam sobie żołądek. – Krzywi się.
A jak ja to wytrzymam? – silę się na zrozpaczony ton, chcąc poprawić jej nastrój. Wszystko będzie dobrze. Oboje damy sobie radę. Musimy. Mimo że nie byliśmy osobno na dłużej niż dobę od… już nawet nie pamiętam od kiedy. Czasami mam wrażenie, jakbyśmy nigdy nie byli. A może to nawet była prawda.
Jakoś dasz sobie radę. Wierzę w ciebie. A gdyby się jednak okazało, że przymierasz głodem, to zawsze możesz się napchać na zapas na stołówce albo zjeść coś na mieście. A w awaryjnych sytuacjach zawsze zostaje ci jeszcze Rakesh i jego mama – żartuje.
Wszystko będzie dobrze – pocieszam ją raz jeszcze, teraz jednak zdecydowanie bardziej konwencjonalnie. Przygarniam ją do siebie i przytulam – mocno, może nawet odrobinę zbyt mocno – nie bacząc na komentarze, jakimi obrzucają nas niektórzy mijający. Wszystko będzie dobrze; musi być. Car i Bae, nierozłączny tandem, wspólnie sprawiający, że są lepszymi ludźmi, niż byliby osobno. A już na pewno ja jestem o wiele lepszym człowiekiem, niż byłbym bez niej. – Wszystko będzie dobrze – powtarzam, licząc, że może kiedyś sam w to uwierzę, jeśli będę powtarzać to wystarczająco długo. – A teraz chodźmy zadzwonić do rodziców.
Kilka dni później, oblepiony potem i kurzem (najwyraźniej nawet tutaj dotarło echo tych cholernych upałów, przez co w całym archiwum jest nieznośnie wilgotno i parno), zakopany pośród teczek nadal walających się po podłodze, podczytuję w kącie ostatnie z akt, które miałem odłożone na stosiku do późniejszego ich zgłębienia. Te konkretne nie są już co prawda o moich przodkach, a o nowatorskim wykorzystaniu zaklęć defensywnych jako ofensywne, w zupełnie niespodziewany sposób. Ilość teczek, jakie odkładam na „do przeczytania” była tak zaskakująco duża, że chyba będę musiał zacząć je podkradać do domu, żeby móc sprawiać przynajmniej pozory, że prace posuwają się naprzód.
Nigdy bym się nie spodziewał, że w archiwum może być aż tak wiele ciekawych informacji. Informacji, o których pewnie mało kto wiedział, że w ogóle się tu znajdują. A niejednemu mogłyby się przydać – jak choćby formuły dawno zapomnianych już zaklęć.
Wywracam oczami, kiedy od lektury odrywa mnie dźwięk dzwonka, ale grzecznie wstaję, otrzepuję szatę i podchodzę do kontuaru. Ale zanim do niego dojdę, zamieram w pół kroku, kiedy dociera do mnie, kto stoi po drugiej stronie.
Ten bezczelny idiota, personifikacja łajnobomby… Stoję jak wryty, z tego całego gniewu nie potrafiąc się ruszyć nawet o cal. Ani nawet otworzyć ust.
– Czy ja ci przypadkiem już raz nie powiedziałem, co ci zrobię, jeśli jeszcze raz cię zobaczę w tak bliskiej odległości ode mnie albo od mojej siostry?
Podchodzę do kontuaru z dłońmi zaciśniętymi w pięści tak mocno, że paznokcie aż wbijają mi się głęboko w skórę.
A ten idiota patrzy na mnie, jakby zupełnie niczego nie rozumiał.
– Zabieraj się stąd! – krzyczę. – Nikt nie będzie mi tu nazywać mojej siostry w ten sposób!
– Siostry? Jakiej siostry? Stary, o czym ty w ogóle gadasz?! – pyta, patrząc na mnie, co najmniej jakbym był jakimś wariatem. A to nie ja mam tu przecież problemy z pamięcią.
– Nie jestem żadnym twoim kumplem, żebyś się tak ze mną spoufalał. Nie wiem, czy to wszystko jest dla ciebie jednym wielkim żartem, czy rzeczywiście masz coś nie tak z głową, że nie pamiętasz jak tu ostatnio byłeś…
– Ostatnio? Jestem tu drugi raz w życiu! – przerywa mi. – A poprzednio pracowała tu jakaś dziewczyna… – urywa. – Czy przypadkowo tym poprzednim razem, kiedy tu rzekomo byłem, nie przedstawiłem się przypadkiem jako Gideon? Bo wiesz, ja to Fabian jestem. I przepraszam za Gideona, jeśli cię w jakiś sposób obraził. Czasami potrafi być… No, w każdym razie zdarza mu się nie przebierać w słowach.
– Nazwał moją siostrę „dobrą dupą” – warczę.
– Cóż, z pewnością miał po prostu na myśli, że jest niezwykle piękna. – Uśmiecha się przepraszająco, ale wcale nie mam zamiaru mu wybaczać. Jeśli w ogóle można to tak nazwać. – Przepraszam, raz jeszcze, za mojego brata, który czasami potrafi być niesamowitym idiotą, który nie myśli o tym, jak coś może zostać odebrane przez innych…
– Nie zamierzam o tym zapominać i twój brat dalej nie powinien się tutaj pokazywać. A jeśli kiedykolwiek przyłapię go na próbie kontaktu z Briallen, to naprawdę, nie ręczę za siebie.
– Ja to w zupełności rozumiem! – Unosi ręce w górę. – Postaram się również nie wchodzić ci w takim razie w drogę, bo jeśli masz aż taki zatarg z Gideonem, to nie jest to najrozsądniejsze w momencie, gdy czasami nawet nasza siostra ma problem z odróżnieniem nas. Ale czy, korzystając z tego chwilowego zawieszenia różdżek, mógłbyś odnaleźć dla mojego szefa akta dotyczące patentów na produkcję mioteł na rynek francuski?


1Znany zawodowy gracz quidditcha, szukający Tajfunów z Tutshill, który dwadzieścia razy był szukającym dla angielskiej narodowej drużyny quidditcha. Zasłynął najszybszym złapaniem znicza w historii, co zajęło mu zaledwie trzy i pół sekundy – złapał go w rękaw szaty, tworząc tym samym Zagranie Plumptona.

sobota, 18 listopada 2017

Rozdział szósty

Brak komentarzy // Dodaj komentarz (+)
W głowie się kręci, w myślach się miesza. Krok stawiany za krokiem, w zupełnie nieznanym kierunku. Siłą powstrzymywane mdłości. Lekkie wahania równowagi, konieczność przytrzymania się czegoś. Zupełnie jakbym był pijany, a to przecież tylko stres. Jakieś kolosalne, zupełnie absurdalne pokłady stresu. Nie sądziłem, że cała ta sytuacja aż tak bardzo mnie uderzy. Przecież to nienormalnie.
Wszystko jest w porządku, to tylko zwykła impreza, będzie tam wielu innych ludzi. Nie ma się czym przejmować. To przecież nic wielkiego, jakoś to przeżyję. Ale może najpierw zwymiotuję do tego rynsztoka, a potem schowam się w łazience pod pretekstem złego samopoczucia. Ba, jakim tam pretekstem, przecież ja tu zaraz zejdę z tych nerwów. Na zmianę zimno mi i gorąco, ledwo stoję na nogach, dłonie mam całkiem mokre.
Bae przygląda mi się z niepokojem, ale mimo to ignoruje moje wszystkie objawy i dzielnie prze w kierunku pubu, gdzie mamy się wszyscy spotkać. Prycha i wzdycha nerwowo, kiedy zostaję w tyle, cofa się, chwyta mnie za rękę i ciągnie dalej. Nie wypada przecież, żebyśmy przybyli tam spóźnieni. Co jej w ogóle przyszło do głowy, żeby wpadać na taki cholernie idiotyczny plan jakiegoś przyjęcia. Przecież ja nigdy nie byłem w tym zbyt dobry. Nie to co ona – znajomi w każdym kręgu szkoły, wiedza (dla mnie zupełnie tajemna) o każdym – to naprawdę dziwne, że swoją zdolność do łatwego zapamiętywania zdecydowała się wykorzystać do czegoś tak trywialnego – z lekkością rozdawane uśmiechy i łatwość w nawiązywaniu kontaktów. Każdy w Hogwarcie znał jej imię – nie ma w tym zresztą nic dziwnego, regularnie wykrzykiwała je do mikrofonu przed każdym meczem quidditcha – i ona chyba też znała każdego. I nie żebym był zazdrosny, ale mimo że byliśmy bliźniakami, w dodatku trafiliśmy do tego samego domu, to nikt nie wiedział, jak ja się nazywam. Właściwie jestem ciekaw, czy inni wiedzieli, że Bae w ogóle ma brata.
Niepewnie brnę dalej przed siebie, o mały włos unikając wpadnięcia na mijających mnie londyńczyków, ale Bae jak na złość nie chce zwolnić.
Na Merlina, Car, jak ty wyglądasz! – Załamuje nade mną ręce, kiedy wreszcie zatrzymuje się pod „The Bolton”. Dlaczego to właściwie musiał być irlandzki pub? Jakby nasza dwójka i Rakesh nie była wystarczającym zestawem ludzi, ze zrozumieniem których inni mieli problem. Potrzebowaliśmy jeszcze Irlandczyków. No tak, po co się mamy ograniczać! – Nie wiem, czy bardziej jesteś blady, czy zielonkawy – mamrocze, nachylając się w moją stronę i strzepując mi jakiś wyimaginowany pyłek z koszuli, po czym poprawia jej kołnierzyk. – Weź głęboki wdech – rozkazuje i uważnie przygląda się, czy aby na pewno wykonałem jej polecenie. – Chcesz się napić? Albo zapalić? Myślisz, że to ci pomoże? – pyta niepewnie, kiedy głębokie oddechy nie dają żadnego rezultatu.
Tak, jeśli naszym celem jest opróżnienie mojego żołądka w trybie ekspresowym. Ale to się może źle skończyć dla tej koszuli.
– Może lepiej nie sil się tutaj na żarty, bo zaraz mi z tego wysiłku zemdlejesz. A chociaż urodziłam się tylko kilka minut po tobie, to Merlin mi świadkiem, że nie dam rady odnieść cię do domu.
Wzdycham. Po cieżką cholerę w ogóle wpadłaś na taki obłąkany pomysł, kobieto?
Chodź. – Łapie mnie pod ramię w taki sposób, że wygląda, jakbym to ja jej użyczał ramienia, podczas gdy naprawdę jest zupełnie odwrotnie. – Może jak sobie usiądziesz, to ci się polepszy.
W środku wcale nie jest wiele lepiej, wręcz przeciwnie, denerwuję się jeszcze bardziej niż wcześniej. Obsługa wskazuje nam zarezerwowany przez nas (a raczej przez Bae) stolik, którego z pewnością nie można nazwać stolikiem, a raczej ogromnym stołem.
Na Merlina, Bae, ile osób zaprosiłaś? – pytam, czując, jak resztki krwi odpływają mi z twarzy.
Wzrusza ramionami.
Właściwie nie jakoś dużo. Na pewno mniej, niż zaprosili rodzice. Nie patrz tak na mnie, przecież musiała stworzyć jakieś pozory dla tej ustawionej randki! – prycha cicho, pochylając się w moją stronę.
– I jak tam? – Obruszam się, kiedy nagle głowa Rakesha wyłania się tuż obok mojego ramienia, a jego dłoń mocno ściska mnie za ramię. – Przyszedłem odrobinę wcześniej, żeby… – urywa na chwilę, a po jego twarzy widać, że intensywnie o czymś myśli. – Żeby, no, zaoferować wsparcie moralne! – wypala po chwili, mocno ściskając mnie za ramię. Rzucam mu pytające spojrzenie. – Nie, wcale nie przyszedłem wcześniej dlatego, że Grishma postanowiła, że dzisiaj to ja mam być księżniczką, którą ona, jako dzielny książę, mogłaby uratować z wieży, znaczy no, z górnej pryczy piętrowego łóżka. A potem kazała mi założyć sari mamy. Więc uznałem, że muszę pilnie stawić się na miejscu w roli wsparcia moralnego. Tak mi się przypomniało. Wiele mogę dla nich wszystkich zrobić, ale myślę, że noszenie sari wyznacza tę granicę.
Bae kiwa głową z rozbawieniem.
– To naprawdę urocze, co mówisz. I aż sprawiło, że też chciałabym cię zobaczyć w tym sari.
– Uwierz mi, nie chciałabyś. – Rakesh wywraca oczami.
Mijają minuty, w „The Bolton” zbiera się coraz więcej ludzi, znajomi Bae witają się ze mną, wymieniając swoje imiona, z których nie udało mi się zapamiętać nawet połowy, a drugiej połowy nie umiem dopasować do konkretnej twarzy. Każdy z nich uśmiecha się szeroko, czasami nawet głośno się śmieje, czasami podchodzą razem z Bae, która oczywiście już weszła w swoją rolę duszy towarzystwa, czasami większymi grupkami, czasami pojedynczo, czasami głośno się śmiejąc z żartów, których nie dane mi było usłyszeć, a ja… ja czułem się trochę jak piąte koło u wozu. Ani trochę tu nie pasuję i z każdą chwilą mam coraz większą ochotę iść i ukryć się w łazience. I być może również nawiązać bliższą i intymną znajomość z muszlą klozetową.
Powstrzymuje mnie jedynie Rakesh, któremu Bae chyba przydzieliła zadanie pilnowania mnie, bo za każdym razem, kiedy spoglądam z nadzieją w stronę domniemanego schronienia, od razu to zauważa, i wtedy rzuca mi karcące spojrzenie. I jestem prawie pewien, że gdybym tylko zrobił krok w tamtym kierunku, momentalnie znalazłby się u mojego boku, otoczył mnie ramieniem i stanowczo zmienił trajektorię mojej trasy.
Nagle u mojego boku pojawia się Bae w towarzystwie dwóch innych dziewczyn. Obie są dość wysokie i bardzo opalone.
– To są Saoirse 1 i Aoibheann 2, pracują ze mną w departamencie. To one podsunęły mi to miejsce.
– To bardzo miło z waszej strony – odpowiadam grzecznie, choć tak naprawdę mam ochotę udusić każdą z osobna, że przez nie muszę teraz cierpieć takie katusze.
– Opowiadały mi, jak świetnie bawiły się tutaj w ubiegłym tygodniu na urodzinach wujka Tadhga 3.
Kiwam głową z miną starającą się wyrazić zainteresowanie, ale w głębi duszy nie potrafiąc uwierzyć w to, że Bae naprawdę zapamiętuje te wszystkie informacje i jeszcze uważa je za dość ważne, by się nimi dzielić z innymi.
– Wszystkiego najlepszego – mówi pierwsza, za cholerę nie mam pojęcia która, i uśmiecha się promiennie.
– Tak, tak, no właśnie – podchwyca druga. Myślami jest już chyba jednak gdzieś indziej, bez krępacji wodząc wzrokiem za facetem, który właśnie nas mija.
– Myślę, że muszę znaleźć dla siostry dużą szklankę lodowato zimnej wody – wzdycha z przekąsem pierwsza z nich. Na Merlina, gdyby one chociaż nie były do siebie aż tak podobne… – Za to mnie z pewnością przyda się coś mocniejszego. – Wywraca oczami, rzuca nam przepraszające spojrzenie, po czym odchodzi w stronę baru, ciągnąc swoją siostrę za sobą.
– Czy one nie powinny być odrobinę bardziej blade? Jak na Irlandki mają bardzo ciemną karnację – pytam Bae, odprowadzając dziewczyny wzrokiem.
– Niedawno wróciły z Włoch. Musiały ściągnąć stamtąd Ludo Bagmana, wiesz, tego pałkarza Os, który miał pojechać na wakacje, ale stracił wszystkie pieniądze. I chociaż opowiada każdemu, kto chce słuchać, że go okradli, a on w bardzo widowiskowy sposób długo im się opierał, a dopiero ich znacząca przewaga liczebna spowodowała, że był zmuszony się poddać, to wszyscy dobrze wiemy, że to nieprawda. Zwyczajnie wszystko przepuścił. Albo przegrał w jakimś kasynie… – kwituje kwaśno. – Gdyby nie to, że jest taki dobry, na pewno już dawno wyrzuciliby go na zbity pysk z drużyny. No i jak ci się podoba? – pyta, nagle i niespodziewanie zmieniając temat.
Nie rozumiem, czemu Bae oczekuję, że nagle się zmienię i zacznę się tu dobrze czuć. Przecież to było do przewidzenia, że tak się to skończy. Nigdy nie byłem fanem imprez ani nawet pomieszczeń ze zbyt dużym zagęszczeniem na stopę kwadratową.
– A jak myślisz? – odpowiadam pytaniem na pytanie.
– Och – prycha cicho. Podchodzi ze mną do stolika, po czym wciska mi w dłoń kieliszek. – Wypij to, może jednak poczujesz się lepiej. Dobrze, że wygoiliśmy te tatuaże szybciej niż zapowiadał tatuażysta – zauważa, wodząc opuszkami palców po czarnym wzorze, jak robiła to już setki razy, odkąd się pojawił na jej skórze. – Ale z drugiej strony – wzrusza ramionami – nie mógł przecież wiedzieć, że nasze sposoby są o wiele bardziej efektywne niż mugolskie. Poczekaj jeszcze chwilę, aż przyjdzie Alicja, Frank i Dorcas. Tylko potem pamiętasz, co dalej. Rozmawialiśmy o tym, prawda? Nie możesz stchórzyć albo schować się w łazience, bo wtedy na pewno nic z tego nie będzie. Musisz być odważny i zdecydowany. Wykorzystaj cały swój szkocki urok, wiem, że tam jest! Tylko nie za dużo, nie chcemy, żeby nam tu się wytworzył jakiś wir szkockiego uroku, który wciągnie wszystkich zgromadzonych! – Chichocze. – A potem to już z górki, jak złapiesz ją na haczyk, z kolejną randką bez problemu poradzisz sobie sam.
– A co, jeśli nie?
– Jeśli nie co?
– Jeśli nie złapie się na haczyk szkockiego uroku?
– To niemożliwe. – Odpowiada tak pewnie, że prawie jej uwierzyłem. – Do dzieła, wampusie! – Ściska mnie za dłoń, kiedy drzwi pubu się otwierają, i staje w nich Dorcas. A ja nagle znajduję się w próżni, która wypchnęła całe powietrze z moich płuc.
I tyle by było ze szkockiego uroku.
Biorę głęboki wdech i upominam się, że to przecież moja jedyna szansa. Kolejna taka może się już nie powtórzyć. Co prawda nie jesteś Gryfonem, ale odwagi! Dasz radę. Stawiam pierwszy krok, a później idzie już z górki.
Staję przed Dorcas, jeszcze śliczniejszą niż zwykle, i jej widok zapiera mi dech w piersiach do tego stopnia, że nie jestem w stanie wydusić z siebie ani słowa. Na szczęście nie muszę tego robić, bo Dorcas rozgląda się nerwowo po pozostałych zebranych i w końcu wyrzuca z siebie cicho i niepewnie:
– Chyba odrobinę za bardzo się wystroiłam. – Milknie, jakby zorientowała się, że powiedziała coś niewłaściwego, a jej policzki momentalnie przybierają kolor dojrzałych piwonii, jakie mama hodowała pod oknami.
Pierwszy raz słyszę, jak się odzywa, a jej przepełniony słodyczą akcent z południowej Walii prawie zwala mnie z nóg.
– Nie, wcale nie. Wyglądasz pięknie – wyrywa mi się, choć nie do końca to planowałem, a jak już otwarłem usta, to nie potrafiłem przestać. Dorcas czerwienieje jeszcze bardziej. – Miło, że przyszłaś. Obawiam się, że jeszcze się nie znamy. Jestem Caradoc – kolejne słowa wypadają ze mnie zupełnie bez mojej władzy. Muszę się opanować, bo znajduję się ledwie o krok od kompletnego towarzyskiego pogrążenia się na wieki.
– Dorcas – przedstawia się nieśmiało i równie nieśmiało ściska moją wyciągniętą dłoń. Na Merlina, jakie ma cudownie idealne dłonie. Nawet to jest w niej doskonałe. – Przyznam szczerze, że właściwie nie wiem nawet, co tutaj robię. Wiesz może, którzy z nich to solenizanci? Wstyd się przyznać, ale żadnego z nich jeszcze nigdy nie poznałam – rzuca cicho, ponownie rozglądając się nerwowo po pomieszczeniu.
– Jestem Caradoc.
– Już to mówiłeś. – Potrząsa głową z niezrozumieniem, a jej misternie ułożone włosy, które wyglądają zupełnie jak u Ingrid Bergman w „Casablance”, obijają się jej o policzki. Jakaś część mnie chciałaby zaśmiać się cicho, ale inna jest zbyt zajęta łajaniem siebie samego za bycie aż takiego kalibru idiotą, że zupełnie nie mam na to czasu.
– Tak. Miałem na myśli, że jestem jednym z solenizantów.
– Ach! Na Merlina! Bardzo, ale to bardzo cię przepraszam! – Zasłania dłonią te swoje cudowne i kształtne usta pociągnięte matową szminką i aż w dołku mnie coś ściska, że przez tę krótką chwilę nie będę mógł na nie patrzeć. – Wszystkiego najlepszego – mówi speszona i wyciąga w moją stronę butelkę whisky Mac an tSagairtów przewiązaną na szyjce ogromną kokardą. – Przepraszam, że tak banalnie, ale to wszystko przez to, że… – urywa. – Właściwie to wszystko przez Alicję. – Znowu potrząsa głową, ale zauważam, że kątem oka znowu rozgląda się po lokalu. I choć jej niesamowity urok sprawia, że ciężko mi przy niej myśleć, czuję, że muszę działać.
– Masz może ochotę się czegoś napić? Dokończyłabyś mi wtedy tę historię – proponuję, a ona kiwa głową, ale jakby bezwolnie. – Nie czujesz się tu najlepiej? – pytam po chwili, dostrzegając w jej oczach odrobinę tego, co sam czułem za każdym razem, gdy przychodziło mi znaleźć się w takim miejscu. W odpowiedzi kręci tylko głową, zaplatając dłonie na brzuchu. – Nawet nie wiesz, jak doskonale cię rozumiem. Zechciałabyś się może w takim razie stąd ze mną urwać? – proponuję, może nawet odrobinę zbyt odważnie, zaskakując tym nawet samego siebie. Ale ku mojemu jeszcze większemu zdziwieniu, Dorcas kiwa głową i odpowiada, uśmiechając się nieśmiało:
– Nawet nie wiesz, jak bardzo.
– Wiesz, teraz wcale nie jestem już taka pewna, czy to aby był dobry pomysł… – mówi cicho, kiedy wymykamy się z pubu z butelką whisky, naprędce transmutowaną w bukiet kwiatów i podprowadzonymi zaklęciem szklankami. Jest tak parno i duszno, że aż mam wrażenie, jakby ktoś kazał oddychać mi pod wodą. Pod wyjątkowo gorącą wodą. – Jesteś pewien? Przecież to twoje przyjęcie – stwierdza, rzucając krótkie spojrzenie na drzwi „Boltona”, nerwowymi palcami skubiąc materiał eleganckiej sukienki. Szkoda, że nie przyszła jednak w jeansach, przemyka mi przez myśl, ale ciężko stwierdzić, czy w tej sukience nie jest przypadkiem jeszcze aby piękniejsza niż w tych hipotetycznych jeansach. Może. Może właśnie tak jest. Tak czy inaczej, całe moje serce kosmicznie się cieszy, że oczy mogą ją zobaczyć w czymś innym niż ministerialna szata.
– Nie sądzę, aby ktoś zauważył moje zniknięcie. Przynajmniej nie wystarczająco szybko, by zdążył nas złapać, zanim się gdzieś schowamy. – Staram się posłać jej najładniejszy uśmiech, na jaki mnie stać, równocześnie pilnując się, by przypadkiem nie uśmiechnąć się za szeroko i wyglądać przez to jak jakiś cholerny psychopata. Jeszcze bym ją przestraszył. – Ale jeśli ty nie jesteś pewna, to nie musimy tego robić, zawsze możemy wrócić do środka.
– Wiesz, tak po prawdzie, to nie jestem fanką takich zgromadzeń. – Wzdryga się lekko. – To wszystko wina Alicji – powtarza, potrząsając głową. – O nie – wyrywa jej się, a oczy rozszerzają się w niemym przestrachu. – Jeśli rzeczywiście chcemy to zrobić, to musimy to zrobić teraz – mówi szybko, mimowolnie dotykając mojej dłoni. Na krótki moment zapominam, jak oddychać, ale że w tej chwili niczego nie pragnę bardziej niż tego, szybko kiwam głową i ruszam za nią biegiem, a w powietrzu niesie się rytmiczne stacatto jej obcasów uderzających o londyński chodnik.
Znikamy za rogiem, a w głowie aż szumi mi od tych wszystkich emocji. Dorcas wychyla się lekko, ale najwyraźniej wszystko jest w porządku, bo oddycha z ulgą. Patrzę na nią pytającym wzrokiem, bo chyba w tej chwili tylko na tyle mnie stać.
– Wszystko w porządku? – pyta rozbawiona.
– Nie mam pojęcia, co tu właściwie zaszło, ale mam dziwne wrażenie, że przed kimś uciekaliśmy. Ale tak poza tym, to chyba wszystko w porządku. – Staram się robić dobrą minę do złej gry. I tak jakby udawać, że wcale nie spełniają się moje marzenia.
– To dobrze – śmieje się. – Nawet nie masz pojęcia, o ile lepiej czuję się tutaj niż tam, w środku. Chociaż muszę przyznać, że to wszystko jest dla mnie bardzo… – urywa. – Egzotyczne – dodaje po krótkim namyśle. – Mam na myśli, że nigdy się tak nie zachowuję – marszczy brwi, po czym zagląda mi głęboko w oczy. – Wiesz, zawsze byłam tą ułożoną Krukonką, która zachowywała się zgodnie z utartymi schematami. Większość osób mogła z łatwością odgadnąć, co zrobię w danej sytuacji, a teraz… Uciekam z pubu z jakimś zupełnie nieznanym gościem. – Potrząsa głową, jakby z niedowierzaniem. – Zupełnie nie rozumiem, czemu to zrobiłam. – Chichocze cicho. – To chyba musi chodzić o ciebie. Bo innego wyjaśnienia nie znajduję. I co teraz robimy?
– Chciałabyś może pójść do Hyde Parku? – proponuję pierwsze miejsce, które przychodzi mi do głowy, o którym wiem, że jest dość daleko.
– Wiesz, że nigdy tam nie byłam?
– Mieszkasz w Londynie od roku i nigdy nie byłaś w Hyde Parku? – Przyglądam się jej z powątpiewaniem.
– Może ciężko będzie ci w to uwierzyć, ale zwyczajnie jeszcze nie udało mi się na to znaleźć czasu. Szkoda, że na poradach zawodowych nie mówią o tym, jak bardzo czasochłonne jest szkolenie aurorskie… – wzdycha, krzywiąc się lekko. – A to nie jest daleko? – pyta niepewnie, spoglądając na swoje buty na obcasie.
– Nie wydaje mi się, ale jeśli chcesz, możemy podjechać tam metrem.
– To wszystko wina Alicji – stwierdza po raz kolejny z przekąsem, gestem wskazując na swoje ubranie. Ma przy tym tak uroczo poddenerwowaną minę, że nie mogę się powstrzymać przed uśmiechnięciem. – Wiesz, Alicja zawsze była tą bardziej otwartą i rozrywkową, szczególnie odkąd zaczęła spotykać się z Frankiem. Nie żebym coś do niego miała… – urywa. – Bo znasz Franka, prawda? – pyta, ale najwyraźniej nie czeka nawet na odpowiedź, bo od razu podejmuje temat. Nawet nie zdążam kiwnąć głową, a nawet gdybym to zrobił, i tak by nie zauważyła, bo właśnie szuka czegoś w torebce. – Bardzo go lubię, to porządny facet i w ogóle, i widać, że są ze sobą szczęśliwi… Ale czasami mam do niego żal, że przez niego nie jesteśmy sobie z Alicją aż tak bliskie jak wcześniej. Znaczy, mam na myśli, że nie spędzamy ze sobą już tak dużo czasu. Znaczy oczywiście nadal bardzo dużo, w końcu razem mieszkamy, ale jednak mniej niż kiedyś. Zresztą, mniejsza o to. O czym to ja…? Ach, no tak. Masz może ognia? – pyta nagle, odrywając wzrok od zawartości torebki i patrząc na mnie wyczekująco. W momencie żałuję, że nigdy nie chciałem się nauczyć sztuczki Rakesha, który potrafił pstryknąć palcami i wyczarować mały płomyk, zupełnie bez użycia różdżki. A to wszystko przez to, że kiedyś podsłuchał rozmowę Karishmy i jej tuzina przyjaciółek, jakie to nieziemskie męskie zachowanie, co to podobno zwala z nóg. Wtedy mu (ani im) nie wierzyłem. No to teraz mam. – No tak, gdzie moje maniery… – reflektuje się, wywracając oczami. Nawet to robi w tak uroczy sposób, że coś ściska mnie w dołku. – Poczęstujesz się? – proponuje, wyciągając w moją stronę elegancką papierośnicę.
– Nie, dziękuję, nie palę. – Po krótkiej gonitwie myśli, wybieram jednak bezpieczniejsze rozwiązanie, nie chcę przecież wyjść na skończonego idiotę. Może i nim jestem, ale ona przecież nie musi o tym wiedzieć. A znając moje szczęście, pewnie zakrztusiłbym się dymem, albo skończyłoby się to w równie głupi, do szpiku kości przewidywalny sposób. Całe moje życie jest jednym wielkim cliché. – I niestety ognia też nie mam – dodaję przepraszająco. Chociaż może jednak warto spróbować tej sztuczki Rakesha, może jednak uda się nie spalić brwi…? Chociaż… może jednak lepiej nie próbować. Rozglądam się wkoło i wyczarowuję płomień różdżką, chowając ją za bukietem.
– Dziękuję. – Uśmiecha się słodko i zaciąga się głęboko, po czym zupełnie niespodziewanie rusza przed siebie. – O czym to ja? No tak! Wiesz, dla Alicji to wszystko jest dużo łatwiejsze. Ktoś zaprasza ją na przyjęcie i dla niej to zupełnie normalne. Dla mnie nie. A tutaj w dodatku jeszcze mam iść do ludzi, których nie znam, do mugolskiego baru… Wiesz, co to oznacza? Że nie tylko nie miałam się w co ubrać, ale też absolutnie nie miałam pojęcia, co właściwie powinnam włożyć na taką okazję! – Śmieje się perliście. – Wiesz, wychowałam się w absolutnie czarodziejskiej rodzinie, nie spędzałam czasu wśród mugoli. Nigdy nie było takiej potrzeby. A Alicja jeszcze zostawiła mnie na pastwę losu, prosto po pracy idąc do Franka. Porzuciła mnie całkiem samą, w dodatku bez ubrań. A przecież nie pójdę do mugolskiego pubu w czarodziejskiej szacie. Szkoda tylko, że ja i ekspedientka mamy aż tak rozbieżne definicje słowa „przyjęcie”. – Potrząsa głową. – W ogóle dobrze idziemy? – pyta nagle, odwracając się w moją stronę i zatrzymując się w pół kroku. Ledwie zdążam chwycić ją za łokieć i podtrzymać, bo o włos jednorożca, a by upadła. – Dzisiaj w ogóle jakiś dzień próbowania rzeczy po raz pierwszy, może w takim razie spróbujemy pójść na rekord i zrobić jak najwięcej rzeczy, których normalnie byśmy nie zrobili? – proponuje, a w jej oczach skrzą się psotne iskierki. – Tylko chyba najpierw musielibyśmy transmutować ten bukiet z powrotem w butelkę – dodaje rozbawiona.
Pierwszy łyk. Celowo wypity całkiem otwarcie. Kuszenie losu. Dotarcie do przystanku metra, zejście po schodach, nieskrywana ciekawość Dorcas z powodu jej pierwszej w życiu podróży metrem. Dziecięca radość przy samodzielnym skasowaniu biletu, dziwna cisza kłębiąca się między nimi przerywana jedynie dźwiękiem trzaskającej jarzeniówki.
– Masz bardzo zabawny akcent, wiesz?
– Naprawdę? Szkocki. Uwielbiam go, ale czasami myślę, że byłoby mi o wiele łatwiej, gdybym mówił jak wszyscy inni w szkole. Czasami zrzucam to, że mam tylko jednego przyjaciela, właśnie na akcent.
– Ale jednak masz jednego przyjaciela, więc chyba nie jest aż tak źle.
– Rakesh jest Hindusem. Byliśmy jedynymi dziećmi w klasie, których nikt nie potrafił zrozumieć. Na początku też nie rozumieliśmy się nawzajem. Może to dlatego nasza przyjaźń jest taka silna.
Drugi łyk wypity z butelki transmutowanej w karton mleka. Przynajmniej zawartość pozostała ta sama. Tłumiony chichot Dorcas. Rytmiczny stukot pociągu na szynach.
– A ty prawdopodobnie jesteś w Walii. Z południa Walii, by być dokładnym.
Trzeci łyk. Oczy rozszerzone niemym zaskoczeniem. Dłonie zaciśnięte na metalowej rurce.
– Skąd wiesz?
– Wolisz, żebym zgrywał tajemniczego i powiedział, że zgadłem, czy po prostu mam powiedzieć, że to słychać w każdym słowie, które wypowiadasz?
Czwarty łyk. Zatrzymanie pociągu na stacji. Dorcas przeskakująca nad przerwą, zupełnie jakby bała się, że coś może z niej wyskoczyć. Skierowanie się w stronę Hyde Parku. Żółta łuna zachodu oświetlająca gęste chmury zbierające się nad miastem, które najwyraźniej postanowiły dać Londyńczykom chwilę ulgi od upału.
– Wiesz, że ja mam siostrę.
– Której nawet nie złożyłam życzeń!
– Nie przerywaj mi, poza tym Bae pewnie nawet się nie zorientuje. A ty masz jakieś rodzeństwo?
Piąty łyk. Przekroczenie bramy parku. Resztki wieczornego słońca wydobywające z jej włosów złote refleksy. Drobne detale jej twarzy, które dopiero teraz zostały zauważone, sprawiające, że jest jeszcze piękniejsza. To, jak rzęsy rzucają długie cienie na zaróżowione policzki. To, jak przygryza wargi.
– Właściwie to nie, ale tak jakbym miała. Praktycznie wychowywałam się z Marleną McKinnon. Nasze mamy przyjaźniły się w Hogwarcie i bardzo często się spotykały. Zawsze marzyłam, żeby znaleźć w szkole taką przyjaźń jak ona.
– I chyba ci się udało…
– Mam taką nadzieję.
– I aż śmierć was nie rozłączy.
Szósty i siódmy łyk. Dzikie kaczki pluskające się w stawie. Kroki stawiane na miękkiej darni. Odpalenie kolejnego papierosa i obłoki gęstego dymu wydychanego w powietrze. Jej oszałamiający zapach, kiedy nachyla się bliżej, by przechwycić karton.
– Zdradziłam ci moje największe marzenie. A jakie jest twoje?
– Zostać aurorem. Co prawda, jest coś ważniejszego na ten moment, ale chyba za krótko się znamy, żebym mógł ci zdradzić więcej.
Ósmy i dwunasty łyk. Pojedyncze krople spadające gdzieś na odkryte części ciała. Tak drobne i rzadkie, że aż wydające się złudzeniem. Łuna zachodzącego słońca znikająca gdzieś za horyzontem. Wydobycie swetra z nieodgadnionych głębin torebki.
– Nie wiem, czy mam większy problem z uwierzeniem, że ten sweter zmieścił się w tej torebce, czy raczej z tym, że w najgorętsze lato w historii masz przy sobie wcale nie najcieńszy sweter.
Trzynasty łyk. Zdawkowe wzruszenie ramionami.
– Wiesz, jestem jedną z tych dziewczyn, którym wiecznie zimno. Zdarza mi się chodzić w swetrach w lipcu, nie będę tego ukrywać.
– To tylko dodaje ci uroku, zdajesz sobie z tego sprawę?
Czternasty i piętnasty łyk. Londyn chyba postanowił utonąć w deszczu. Gwałtowne zerwanie się z miejsca. Obcasy zapadające się w miękkiej ziemi. Niby nieznaczące, a równocześnie znaczące wszystko połączenie dłoni. Szaleńczy bieg ku najbliższym zabudowaniom, które są równocześnie tak blisko i tak daleko, że i tak dopadają go przemoknięci do suchej nitki.
– Wiesz… Jest jeszcze jedna rzecz, jakiej nigdy nie robiłam. A przynajmniej z nikim, poznanym tego samego dnia.
– Tak?
Zanim zdąży zapytać, co miała na myśli, zamyka mu usta pocałunkiem, równocześnie niebywale słodkim i cierpkim jak wino.
– Car. Car.
Zarejestrowany, gdzieś na granicy podświadomości, dźwięk głosu Bae.
– Caaar…
Kościste kolana wbijające się plecy. Energiczne potrząśnięcie ramieniem. Głośny stukot szpilek, spadających jedna po drugiej na podłogę.
– No, Caaaar…
Daj mi spać.
Odchodzi się od spania.
Głuche jęknięcie. Niechętne wypłynięcie z krainy sennych wyobrażeń, gdzie wszystko było tak cudowne, klatka po klatce odtwarzające tamte cudowne chwile. Ciemność, rozpraszana jedynie bladym światłem księżyca. Chłodny powiew nocnego powietrza, owiewający ciało.
Czego chcesz, Bae? I czy to naprawdę jest aż tak ważne, że nie mogło poczekać do rana?
Nerwowe przetarcie twarzy dłonią, powolne przekręcenie się na drugi bok. Jej szeroko otwarte oczy, prawie świecące w ciemności.
– Car, wiesz, że jeśli będziemy mieć dzieci, to one tak jakby będą rodzeństwem? Tak sobie myślałam o tym właśnie, jak wracałam do domu…
I to właśnie była ta super ważna sprawa, która nie mogła poczekać do rana? Która w ogóle jest godzina? I jak bardzo jesteś pijana?
Wzruszenie ramionami. Głuche skrzypnięcie sprężyn materaca. Ramię przyciśnięte do ramienia, stykanie się łokciami, zupełnie jak za dziecięcych lat.
A tak w ogóle to wcale nie. Byłoby tak, gdybyśmy byli jednojajowymi bliźniętami, ale nie jesteśmy. A tak w ogóle, to najpierw musiałabyś sobie znaleźć męża. Albo przynajmniej jakiegoś hipotetycznego ojca tych dzieci.
To akurat nie moja wina, że każdy jeden jest większym gumochłonem od poprzedniego.
Jej ciężkie westchnienie, po którym zapada długa i niczym niezakłócona cisza. Świadomość dzielenia ze sobą wielkich tajemnic, tak wielkich, że nawet nie muszą wypowiadać ich na głos. Po prostu wiedzą. Zupełnie jakby ktoś wdrukował je im w ich DNA.
Zostanę tu dziś z tobą.
Ciche stwierdzenie, właściwie nawet nie pytanie, ale właśnie stwierdzenie.
Jest coś takiego w jej głosie i w niej całej, że zamiast odpowiedzieć: Bae, twoje łóżko jest dosłownie dwa kroki stąd, odpowiadasz równie cicho jak ona:
Dobrze.

1czyt. SEER-sha 
2czyt. EE-van
3czyt. TIEG

Obserwatorzy